– Zdobyłam to, co chciał Win – powiedziała.
– Mów.
– O godzinie dziewiątej osiemnaście wieczorem dzwoniono z automatu telefonicznego w barze w pobliżu Broadwayu i Dyckman Street.
– Z okolic Dwusetnej?
– Chyba. Chcesz numer telefonu?
Carla zadzwoniła do Grega z baru przy Dwusetnej? Dziwne, coraz dziwniejsze.
– Jeśli masz.
Podała mu numer.
– Może się przyda.
– Na pewno, Liso. Dzięki. – Myron podał kartkę Esperanzy. – Spójrz tylko, co mam. Najprawdziwszy świeży trop – powiedział.
ROZDZIAŁ 11
Jadłodajnia Parkview zasługiwała na swoją nazwę. Rzeczywiście widać było z niej park imienia porucznika Williama Tighe’ego po drugiej stronie ulicy, mniejszy od średniego podwórka, z tak wysokimi krzakami, że zasłaniały ogród za nimi. Wiszące na otaczającym go siatkowym ogrodzeniu tabliczki ostrzegały dużymi tłustymi wołami: NIE KARMIĆ SZCZURÓW. Nie był to żart. Pod spodem mniejszymi literami powtarzano to samo po hiszpańsku: No des comida a las ratas. Tabliczki umieściła tam grupa o nazwie Strefa Jakości Życia. Myron pokręcił głową. Tylko w Nowym Jorku trafiali się ludzie, ulegający nieodpartej pokusie tuczenia szkodników. Jeszcze raz zerknął na ostrzeżenie, a potem na bar. Szczury. Świetnie zaostrzały apetyt.
Przeszedł przez ulicę. Z wysokości dwóch pięter nad barem Parkview pies z głową wciśniętą w kratownicę schodów przeciwpożarowych obszczekiwał przechodniów. Zielona markiza nad wejściem była rozdarta w kilku miejscach, napis na niej tak spłowiały, że nieczytelny, a podtrzymujący ją słupek tak ugięty, że Myron musiał schylić głowę. Plakat w oknie reklamował pite z mięsem i warzywami. Z czarnej tablicy obok plakatu wynikało, że dzisiejszymi daniami dnia są między innymi bakłażan z parmezanem, kurczak po królewsku i bulion wołowy. Na drzwiach przyklejono niczym znaczki kontroli technicznej pojazdu pozwolenia nowojorskiego zarządu budynków.
Tuż za progiem powitał go znajomy, choć nieokreślony zapach manhattańskiej garkuchni. Powietrze przesycał tłuszcz. Gdy wciągałeś je głęboko, miałeś wrażenie, że zatyka ci arterie. Kelnerka z rozjaśnionymi włosami barwy słomy zaproponowała mu stolik. Spytał o kierownika.
– To Hector – wyjaśniła, wskazując ołówkiem za siebie, na mężczyznę przy kontuarze. – Właściciel.
Myron podziękował i usiadł na barowym stołku przy saturatorze. Miał ochotę zakręcić się na nim, ale bał się, że wezmą to za dziecinadę. Siedzący dwa stołki w prawo od niego nieogolony, chyba bezdomny mężczyzna w czarnych staroświeckich kamaszach i wystrzępionym płaszczu z uśmiechem skinął mu głową. Myron odpowiedział mu tym samym. Mężczyzna powrócił do swojej kawy. Uniósł ramiona i zgarbił się nad nią, jakby bał się, że ktoś mu wyrwie kubek.
Myron wziął kartę dań w popękanej okładce, otworzył ją, ale nie przeczytał. Liczne sfatygowane fiszki wsunięte w winylowe ochronne przegródki anonsowały rozmaite specjały. Wprawdzie słowo „sfatygowane” pasowało jak ulał do baru Parkview, lecz nie w pełni oddawało ogólne wrażenie. Było tu całkiem przyjemnie i czysto. Kontuar lśnił. Podobnie przybory kuchenne, srebrny mikser do koktajli, saturator. Większość klientów czytała gazety lub gawędziła z innymi niczym przy posiłku w domu. Znali z imienia kelnerkę i mogłeś postawić ostatniego dolara, że kiedy siadali do stolika, nie przedstawiała się ona jako ich „kelnerka”.
Właściciel krzątał się przy ruszcie. Dochodziła czternasta. Choć nie był to szczyt obiadowy, klientów nie brakowało. Nie spuszczając z oczu potraw, Hector wydał kilka poleceń po hiszpańsku, po czym wytarł ręce w ścierkę i z grzecznym uśmiechem zwrócił się do Myrona z pytaniem, czym może służyć. Myron zapytał, czy mógłby skorzystać z automatu.
– Nie, proszę pana, przykro mi. – Hector mówił z wyraźnym hiszpańskim akcentem, nad którego pozbyciem się ewidentnie pracował. – Automat jest na rogu ulicy. W lewo.
Myron spojrzał na numer telefonu podany przez Lisę i odczytał go na głos. Hector zrobił kilka rzeczy naraz: przewrócił hamburgery, złożył omlet, sprawdził frytki. Oczy miał dookoła głowy – patrzył na kasę, klientów przy stolikach i barze oraz na kuchnię po lewej.
– Ach, ten – powiedział. – Jest na zapleczu w głębi. W kuchni.
– W kuchni?
– Tak, proszę pana – rzekł właściciel z tą samą uprzejmością.
– Automat w kuchni?
– Tak, proszę pana.
Hector, w białym fartuchu i czarnych spodniach z poliestru, był niskawy i szczupły. Kilka razy złamano mu nos. Przedramiona miał jak stalowe liny.
– Dla personelu – dodał.
– Nie macie służbowego telefonu?
– Oczywiście, że mamy – odparł właściciel o ton ostrzej, jakby uraziło go to pytanie. – Robimy dużo dań na wynos i realizujemy dostawy. Mnóstwo ludzi zamawia u nas lunche. Mamy również faks. Ale nie chcę, żeby personel blokował linię. Kto ma zajęty telefon, ten nabija kasę konkurencji. Dlatego założyłem na zapleczu automat.
– Klienci z niego, jak rozumiem, nie korzystają? – spytał Myron, któremu wpadło coś do głowy.
– No, wie pan, gdyby któryś bardzo nalegał, to bym mu nie odmówił – odparł Hector z wyćwiczoną grzecznością dobrego biznesmena. – W Parkview klient jest naszym panem. Zawsze.
– A czy któryś kiedyś nalegał?
– Nie, proszę pana. Wątpię, czy nasi klienci wiedzą o tym automacie.
– A czy może wie pan, kto dzwonił z niego w zeszłą sobotę osiemnaście po dziewiątej wieczorem?
To pytanie wreszcie zwróciło uwagę właściciela.
– Słucham?!
Myron chciał je powtórzyć, lecz Hector wpadł mu w słowo.
– A dlaczego to pana interesuje? – zdziwił się.
– Nazywam się Bernie Worley – rzekł Myron. – Z agencji nadzoru produktu kompanii Amerykańskich Telefonów i Telegrafu. – Jakiego znowu produktu?! – Ktoś próbuje nas oszukać, co bardzo nas martwi.
– Oszukać?
– Igrek pięćset jedenaście.
– Słucham?
– Igrek pięćset jedenaście – powtórzył Myron. Kiedy raz zaczniesz wciskać kit, pozostaje ci tylko wciskać go dalej. – To elektroniczne urządzenie monitorujące wyprodukowane w Hongkongu. Nowe na rynku, ale je rozpracowaliśmy. Sprzedają je na ulicach. Osiemnastego marca tego roku o dziewiątej osiemnaście wieczorem ktoś skorzystał z pańskiego automatu. Zadzwonił do Kuala Lumpur i rozmawiał przez prawie dwanaście minut. Całkowity koszt połączenia wyniósł dwadzieścia trzy dolary osiemdziesiąt dwa centy, ale za użycie igrek pięćset jedenaście grozi grzywna w wysokości co najmniej siedmiuset dolarów, a ponadto do roku więzienia. Oraz usunięcie aparatu.