Twarz Hectora stężała z przerażenia.
– Słucham? – wydusił.
Choć zastraszanie uczciwego, ciężko pracującego imigranta nie należało do przyjemności, Myron wiedział, że lęk przed władzą i wielkim biznesem zrobi swoje. Hector krzyknął coś po hiszpańsku do nastolatka.
– Nic z tego nie rozumiem, panie Worley – powiedział, gdy bardzo do niego podobny chłopak zajął się rusztem.
– To telefon publiczny, proszę pana. Przed chwilą przyznał się pan agentowi nadzoru do używania telefonu publicznego w celach prywatnych. Że nie ma do niego powszechnego dostępu i korzystają z niego tylko pańscy pracownicy. Jest to sprzeczne z regulaminem naszej firmy, paragraf sto dwadzieścia cztery B. Zazwyczaj nie zgłaszam takich wykroczeń, lecz gdy doda się do tego użycie igrek pięćset jedenaście…
– Ale ja go nie użyłem!
– Tego nie wiemy, proszę pana – odparł Myron, służbista do szpiku kości. Nic bardziej nie obezwładniało petenta. Żadna otchłań nie wydawała się równie ciemna i przepastna jak puste oczy biurokraty. – Automat znajduje się w pańskim lokalu – ciągnął znudzonym, śpiewnym tonem. – Przed chwilą przyznał pan, że korzystają z niego tylko pańscy pracownicy…
– Właśnie! – uchwycił się nadziei Hector. – Moi pracownicy! Nie ja!
– Ale to pański lokal. To pan za niego odpowiada. – Myron rozejrzał się po salce z miną znudzonego mopsa, której wyuczył się w tasiemcowej kolejce w wydziale komunikacji. – Będziemy również musieli sprawdzić status prawny pańskich pracowników. Może dzięki temu wykryjemy winowajcę.
Hector zrobił wielkie oczy. Cios był celny. Na Manhattanie nie znajdziesz restauracji, która nie zatrudniałaby kogoś na czarno. Hectorowi zwiotczał podbródek.
– I to wszystko z powodu jednej rozmowy z automatu? – spytał.
– Rozmowy z użyciem nielegalnego urządzenia elektronicznego igrek pięćset jedenaście, proszę pana. Oraz odmowy współpracy z agentem nadzoru produktu badającym poważne naruszenie prawa.
– Odmowy współpracy? – Hector chwycił się rzuconej mu deski ratunkowej. – Skądże. Ja chcę współpracować. Bardzo chcę, proszę pana.
Myron pokręcił głową.
– Nie widzę tego – odparł.
Hector połknął przynętę.
– Myli się pan – zaprzeczył maksymalnie grzecznym tonem. – Jak najbardziej pragnę współpracować z waszą firmą. W jaki sposób mogę pomóc?
Myron westchnął i odczekał kilka sekund. W barze panował gwar. Zadzwoniła kasa, bezdomny w staroświeckich kamaszach wyjął z brudnej dłoni kilka lepkich monet. Zaskwierczał tłuszcz. Wonie licznych potraw walczyły o zdobycie przewagi, ale żadna nie wzięła, góry. Patrząc na coraz bardziej zaniepokojoną minę Hectora, Myron zdecydował, że wystarczy.
– Najpierw powie mi pan, kto dzwonił z tego automatu w zeszłą sobotę wieczorem osiemnaście po dziewiątej.
Hector uniósł w górę palec, prosząc o cierpliwość. Zawołał po hiszpańsku do kobiety (żony?) przy kasie. Odkrzyknęła coś, zamknęła szufladę i podeszła do nich. Hector spojrzał nagle dziwnie na Myrona. Czyżby się połapał, że wciska mu gruby kit? Możliwe. Kiedy jednak Myron zmierzył go twardym spojrzeniem, szybko zmiękł. Być może żywił jakieś podejrzenia, lecz nie dość mocne, by zrazić do siebie wszechwładnego biurokratę, podważając jego kompetencje.
Hector szepnął coś do kobiety, a gdy ta odpowiedziała mu szeptem, rzekł „Aha”, zwrócił się do Myrona i pokręcił głową.
– Zgadza, się – rzekł.
– Co?
– Dzwoniła Sally.
– Kto?
– Myślę, że ona. Żona widziała ją wtedy przy telefonie. Ale mówi, że rozmawiała najwyżej minutę, dwie.
– A nazwisko tej Sally?
– Guerro.
– Jest w pracy?
– Nie ma jej od soboty – odparł Hector. – Dlatego powiedziałem: zgadza się. Wpakowała mnie w kłopoty i zwiała.
– Dzwoniła, że jest chora?
– Nie. Po prostu wstała i wyszła.
– Ma pan jej adres? – spytał Myron.
– Chyba tak, sprawdzę.
Hector wydobył duże pudło po „Mrożonej herbacie brzoskwiniowej Snapple”. Gorąca blacha za jego plecami zasyczała w zetknięciu ze świeżym naleśnikiem. Akta, schludnie ułożone w pudle, były zaopatrzone w kolorowe oznaczenia. Hector wyjął teczkę, otworzył ją, przerzucił karki, znalazł to, czego szukał, i zmarszczył czoło.
– O co chodzi? – zagadnął Myron.
– Sally nie podała nam adresu – wyjaśnił Hector.
– A numer telefonu?
– Też nie. – Właściciel baru podniósł wzrok, coś sobie przypominając. – Mówiła, że nie ma. Dlatego tak często korzystała z automatu na zapleczu.
– Może mi pan opisać panią Guerro?
Hector nagle się stropił. Spojrzał na żonę i odchrząknął.
– Hm, ciemne włosy – zaczął. – Wzrost sto sześćdziesiąt kilka. Średni.
– Coś jeszcze?
– Piwne oczy. – Urwał. – To wszystko.
– W jakim była wieku? Hector zajrzał do dokumentów.
– Według tego, miała czterdzieści pięć lat. To by się zgadzało.
– Jak długo tu pracowała?
– Dwa miesiące.
Myron skinął głową, energicznie potarł podbródek.
– To pasuje do podejrzanej, podającej się za Carlę.
– Carlę?
– Notorycznej oszustki telefonicznej – ciągnął Myron. – Ścigamy ją od jakiegoś czasu. – Rozejrzał się jak spiskowiec. – Słyszał pan, żeby używała imienia Carla? Czy ktoś tak się do niej zwracał?
Hector spojrzał na żonę. Pokręciła głową.
– Nie, nigdy.
– Ktoś ją odwiedzał? Jacyś znajomi?
Hector skonsultował się wzrokiem z żoną. Ponownie pokręciła głową.
– Nie, nie widzieliśmy nikogo. Nie była towarzyska.
Myron zdecydował się pójść krok dalej i potwierdzić to, co wiedział. Gdyby Hector stanął okoniem, trudno. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Pochylił się do przodu. Hector z żoną również.
– Być może zabrzmi to nietaktownie, ale czy ta kobieta ma duże piersi? – spytał szeptem. Natychmiast skinęli głowami.
– Bardzo duże – odparł Hector.
Podejrzenie się potwierdziło.
Zadał jeszcze kilka pytań, lecz więcej użytecznych informacji z tego stawu nie wyłowił. Przed pożegnaniem się z właścicielami zapewnił, że są oczyszczeni z zarzutów i mogą dalej naruszać paragraf sto dwadzieścia cztery B. Mało brakowało, a Hector pocałowałby go w rękę. Myron poczuł się jak gnida. Co dziś robiłeś, Batmanie? No początek, Rabinie, przeraziłem ciężko pracującego imigranta stekiem kłamstw. A niech cię kaczki, Batmanie, jesteś super! Myron pokręcił głową. Co by tu zrobić na bis? Obrzucić butelkami po piwie psa na schodkach przeciwpożarowych?
Wyszedł z baru Parkview. Rozważał, czy przejść na drugą stroną ulicy. No, a gdyby nagle uległ nieodpartej pokusie nakarmienia szczurów? Nie mógł podjąć takiego ryzyka. Musiał się jej wystrzegać. Gdy ruszył w stronę stacji metra na Dyckman Street, usłyszał pytanie:
– Szuka pan Sally?
Odwrócił się i zobaczył bezdomnego w staroświeckich kamaszach, którego widział w garkuchni. Siedział na chodniku, oparty plecami o ceglany mur. W ręku trzymał pusty plastikowy kubek po kawie. Żebrał.