Выбрать главу

Myron zszedł dwa stopnie niżej. Ujrzawszy przez szybę dwie młode kobiety, obmacał kieszenie, niby to szukając kluczy, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi, uśmiechnął się i zaczekał, aż je otworzą. Pantomima okazała się niepotrzebna. Młode kobiety, zapewne studentki, nawet nie podniosły oczu, w najlepsze mieląc językami. Paplały na wyprzódki, w ogóle nie słuchając tego, co do siebie mówią. Nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Co za umiar. Oczywiście nie mogły widzieć jego tyłka, stąd też ich samokontrola, aczkolwiek godna podziwu, była poniekąd zrozumiała.

Obejrzał się na Normana. Ten na szczęście odprawił go gestem.

– Niech pan idzie. Nie chcę sprawić kłopotów – powiedział.

Myron puścił drzwi.

Korytarz był taki, jak oczekiwał. Pomalowany na biało. Bez pasków i deseni. Na ścianie samotna tablica ogłoszeniowa, przypominająca manifest polityczny schizofrenika. Z tuzinami ulotek informujących o wszystkim, od tańców sponsorowanych przez Indiańskie Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek po wieczory poezji ultraprawicowej grupy poetyckiej Przegląd Rusha Lim – baugha. Ach, uczelniane życie.

Wszedł po schodach oświetlonych dwiema nagimi żarówkami. Dzisiejsze spacery i marsze po schodach dały się we znaki jego słabszemu kolanu. Staw chodził jak zardzewiały zawias. Myron miał wrażenie, że ciągnie za sobą nogę. Trzymając się poręczy, zadawał sobie pytanie, co będzie, gdy z wiekiem zacznie dokuczać mu artretyzm.

Plan piętra był daleki od symetrii. Drzwi porozmieszczano jakby na chybił trafił. Te z numerem 2E znalazł na końcu korytarza, dobry kawałek od pozostałych. Podsuwało to myśl, że mieszkanie powstało później, jakby ktoś po odkryciu dodatkowej powierzchni z tyłu domu postanowił zrobić tu pokoje. Myron zapukał. Cisza. Żadna niespodzianka. Rozejrzał się po korytarzu. Pusto. Dobrze, że nie było z nim Normana. Nie chciałby ktoś widział, że się włamuje.

Nie miał do tego wielkiej smykałki. Z biegiem lat poduczył się nieco fachu, ale forsowanie zamków przypominało grę wideo. Na wyższy poziom przechodziłeś, gdy nad tym popracowałeś. Lecz on się nie przykładał. Po prostu nie lubił się włamywać. Brakło mu wrodzonego drygu. Najczęściej – wzorując się na Bameyu z serialu Mission: Impossible – zadania związane z mechaniką pozostawiał Winowi.

Sprawdził drzwi i stropił się. Nawet jak na nowojorskie zwyczaje te ryglowe zamki robiły imponujące wrażenie. Trzy, jeden nad drugim, najniższy piętnaście centymetrów nad gałką, ostatni piętnaście centymetrów od górnej framugi. Najwyższej jakości. Sądząc po braku zadrapań i połysku, całkiem nowe. Dziwne. Czy takie środki bezpieczeństwa świadczyły o nadzwyczajnej ostrożności Sally – Carli, czy też o nienormalności? Dobre pytanie. Ponownie przyjrzał się zamkom. Win z radością podjąłby to wyzwanie. Ale nie on. Wiedział, że sobie z nimi nie poradzi.

Gdy się zastanawiał, czy zdoła wkopać drzwi do środka, coś zauważył. Przysunął się bliżej, zerknął przez szparę i znowu się zdziwił. Rygle nie były zasunięte. Po co kupować takie drogie zamki i z nich nie korzystać? Chwycił gałkę. Drzwi były zatrzaśnięte, ale dało się je otworzyć z pomocą „celuloidu”.

Wyjął kartę. Nie pamiętał, kiedy użył jej poprzednio. Wyglądała nieskazitelnie. Wręcz dziewiczo. Wsunął ją w szparę. Mimo że zamek był stary, trafienie na właściwe miejsce zajęło mu pięć minut. Odepchnął zatrzask. Chwycił gałkę. Drzwi się otworzyły.

Ledwie je trochę uchylił, uderzył go smród.

Z przedpokoju niczym sprężony gaz buchnął mrożący krew w żyłach fetor. Myron poczuł, jak mu się przewraca żołądek. Lekko go zemdliło, pierś przygniótł ciężar. Znał tę woń. Wystraszony, poszukał w kieszeniach chusteczki, ale nie znalazł. Zatkał więc nos i usta zgiętym łokciem, jak Bela Lugosi w Draculi. Nie miał ochoty tam wchodzić. Źle znosił takie sytuacje. Wiedział, że cokolwiek zobaczy za tymi drzwiami, obraz ten nie opuści go nigdy, nawiedzając nie tylko w nocy, często również w dzień. Że zostanie z nim jak drogi sercu przyjaciel, co jakiś czas klepiąc go po ramieniu, gdy będzie sądził, że jest sam.

Pchnięciem otworzył drzwi na oścież. Odrażający fetor przeniknął wątłą osłonę z łokcia. Myron próbował wciągać powietrze przez usta, ale nie mógł na myśl o tym, co wdycha.

Całe szczęście, że nie musiał zapuszczać się daleko, żeby odkryć źródło smrodu.

ROZDZIAŁ 12

– Co to, Bolitar, zmieniłeś wodę kolońską?

– Jajarz z ciebie, Dimonte.

– W mordę, co za smród.

Detektyw nowojorskiego wydziału zabójstw, Roland Dimonte, pokręcił głową.

Nie był w mundurze, choć trudno powiedzieć też, że był po cywilnemu. Miał na sobie zieloną jedwabną koszulę i za ciasne, strasznie granatowe dżinsy, których nogawki wpuścił w fioletowe buty z wężowej skóry, mieniące się zależnie od kąta patrzenia jak psychodeliczny plakat z Hendriksem z lat sześćdziesiątych. W ustach międlił wykałaczkę. Pewnie nabrał tego zwyczaju, kiedy, zerknąwszy w lustro, uznał, że wygląda dzięki niej na twardziela.

– Dotykałeś czegoś? – spytał.

– Tylko gałki u drzwi – odparł Myron. Przeszukał też resztę mieszkania, by się upewnić, czy nie ma innych makabrycznych niespodzianek. Nie było.

– Jak tu wszedłeś?

– Drzwi nie były zamknięte.

– Poważnie? – Dimonte uniósł brew i przyjrzał się drzwiom. – Te drzwi zamykają się automatycznie na zatrzask.

– Powiedziałem, że nie były zamknięte? Były uchylone.

– Jasne. – Dimonte przygryzł wykałaczkę, pokręcił głową i przeczesał palcami tłuste włosy. Przyklejone do jego czoła loczki ani drgnęły. – Co to za jedna? – spytał.

– Nie wiem – odparł Myron.

Dimonte zacisnął twarz niczym pięść, demonstrując wielki sceptycyzm. Subtelny język ciała nie był jego mocną stroną.

– Mam wyciągnąć pistolet, Bolitar?

– Nie znam jej nazwiska. Może Sally Guerro. A może Carla.

– Uhm. – Wykałaczka poszła w ruch. – Wczoraj widziałem cię w telewizji. Znowu grasz w kosza.

– Gram.

Podszedł do nich wysoki, szczupły koroner w za dużych w stosunku do jego pociągłej twarzy okularach w drucianej oprawie.

– Nie żyje od co najmniej czterech dni – oznajmił.

– Przyczyna?

– Pewności nie mam. Zginęła od ciosu tępym przedmiotem. Więcej dowiem się, kiedy trafi na stół. – Koroner z zawodową obojętnością spojrzał na zwłoki. – Przy okazji, nie są prawdziwe – rzekł do Dimonte’a.

– Co?

Koroner wskazał na tors ofiary.

– Jej piersi. To implanty.

– Boże święty, to ty teraz zabawiasz się z trupami? – spytał Dimonte.

Pociągła twarz koronera zwiotczała, szczęka opadła mu w okolice pępka.

– Wypraszam sobie takie żarty – ostrzegł teatralnym szeptem. – Czy wiesz, jak takie plotki mogą zaszkodzić komuś w moim fachu?

– Dostaje awans?

Koroner nie roześmiał się. Spojrzał z wyrzutem na Myrona, a potem na detektywa.