Выбрать главу

Wszystkim prawdziwym, cudownym,

dobrym Matkom, kochającym swe dzieci tak,

jak ja kocham moje.

Nie pogardzaj drugim człowiekiem, dopóki nie poznasz

jego historii. Może się bowiem okazać, że znalazł się na

dnie przez nieszczęście, chorobę lub ludzką podłość,

zaś dla ciebie Los – jako lekcję pokory –

szykuje podobną niespodziankę.

Drzwi śmietnika zamknęły się za nią z trzaskiem. Kiedy była już w środku, w ciasnym pomieszczeniu zastawionym przepełnionymi pojemnikami, włożyła klucz do zamka i przekręciła.

Nikt nie powinien jej przeszkodzić aż do rana. Bądź co bądź była prawie północ. O tej porze w Wigilię żaden normalny człowiek nie robi porządków, no nie? Tylko ona, Kinga, zrobi dziś porządek ze swoim życiem.

Usiadła w kącie śmietnika, niewidoczna z ulicy, i owinęła się ciaśniej kurtką, bo mróz sięgnął chyba minus dziesięciu stopni. Kurtka była porządna, watowana. Kinga prychnęła na wspomnienie tego, jak ją zdobyła: najpierw pobiła się o nią ze Smutaską, a potem klęła ofiarodawcę, który – niech go szlag! – wrzucił do pojemnika PCK rzecz upapraną gównem.

Smutaska potem kpiła z Kingi w żywe oczy, gdy ta, niemal płacząc, prała łach w fontannie przy Pałacu Kultury.

Ta głupia kurtka stała się symbolem całego jej życia – niby porządne i godne zazdrości, a w rzeczywistości całe w gównie. Pora kończyć ten show. Sięgnęła do kieszeni, namacała paczuszkę i uśmiechnęła się do siebie. Doktorki z psychiatryka hojnie faszerowały pacjentów psychotropami. Tak hojnie, że niemal każdy miał uciułany zapasik na czarną godzinę. Kinga na początku naśmiewała się z kumpelek wariatek chwalących się potajemnie, ile która nazbierała i gdzie która garść leków ukryła, żeby personel szpitala nie znalazł tabletek szczęścia, po czym...

sama zaczęła zbierać, czekając na wypis. Tak uzbierała dwadzieścia.

Dziś w nocy będzie jak znalazł.

Rozwiązała marynarski worek, z którym nie rozstawała się ani na moment – miała w nim cały dobytek, dosłownie i w przenośni – zanurzyła w nim rękę aż do ramienia i oto jest, tadam!, zdobycz ostatnich dni: flaszka wódki. Będzie imprezka. Ostatnia imprezka w życiu Kingi Król.

W słabym świetle latarni, które z trudem docierało w ten kąt śmietnika, sięgnęła po karton z makulaturą – po raz pierwszy stos gazet nie wywołał w Kindze radosnego podniecenia, nie zastanawiała się, ile zapłacą za niego w skupie i co ona sobie za to kupi – przewróciła karton do góry nogami, żeby mieć elegancki stolik, rozłożyła kolorowe czasopismo, jest i obrusik!, i z worka wyciągnęła kieliszek. Co za parodia! Tej nocy będzie popijać wódkę z kryształowego kielonka! Gdyby ktoś z bezdomnej braci ją widział... normalnie nie miałaby potem życia. Ale nad ranem nie będzie już żyć, więc olać i kielonek, i bezdomną brać.

Robiło się coraz zimniej. Co za niedopowiedzenie... Już było cholernie zimno! I o to chodzi! Jeśli prochy z wódką nie dadzą rady, mróz zrobi resztę. Byle upić się i zasnąć.

Zgrabiałymi palcami odkręciła korek, nalała pełen kieliszek i chichocząc niczym upiór, uniosła go do ust. Stop! Jeszcze toast!

– Za... – Imię, które miała wypowiedzieć, uwięzło Kindze w ustach. Gardło zacisnęło się tak, że z trudem wciągnęła powietrze.

Siedziała chwilę, czując na policzkach palące łzy, po czym otarła je wierzchem dłoni odzianej w rękawiczkę bez palców i wychyliwszy wódkę jednym haustem, wychrypiała do siebie:

– Niech cię szlag, Kingo Król. Będziesz się smażyć w piekle za to, co zrobiłaś.

Wysypała na „stolik” małe białe tabletki i zaczęła łykać jedną po drugiej, w pełni świadomie, ciskając przekleństwa i przepijając wódką.

Powoli robiło się cieplej. Powoli świat zewnętrzny tracił swą obcość, stając się miejscem pięknym, spokojnym, przytulnym...

Stolik z prochami zaczął się oddalać. Poderwała głowę. Jeszcze nie czas! Za wcześnie! Za mało łyknęła i za mało wypiła! Obudzi się nad ranem zarzygana po pachy i wszystko na nic!

Kolejna „odratowana samobójczyni”! A ona miała skończyć ze sobą skutecznie!

Sięgnęła po następne tabletki, ale „stolik” odjechał.

– Skup się, durna pało – wybełkotała, unosząc do ust butelkę wódki. – Ależ cię

nienawidzę...

Znów próbowała wziąć w palce białe drażetki. Nic z tego. Rozpłakała się ponownie.

Żałośnie, jak mały, głupi bachor. Jej umysł, jak na ironię, stał się ostry niczym brzytwa, ale ciało odmawiało posłuszeństwa.

– Przecież musisz się zabić! Musisz!!! Jeśli dziś ci się nie uda... jeśli zmarnujesz te prochy... Jak zdobędziesz nowe?

Padła twarzą na pudło i nagle proszki znalazły się tuż-tuż, w zasięgu języka. Ha!

Zwycięstwo! Zagarnęła je i już miała przełknąć, gdy... jęk, cichy, ale pełen rozpaczy jęk sprawił, że zamarła z wywalonym językiem i przyklejonymi doń tabletkami.

Dziecko! – to była pierwsza myśl.

Próbowała unieść głowę, ale... nie mogła. Chciała wypluć prochy i rozejrzeć się w

poszukiwaniu źródła tego jęku, ale też nie była w stanie. Musi popić i dopiero wtedy... Jęk rozbrzmiał blisko. Tuż obok ucha Kingi. Łypnęła w jego stronę okiem.

Kot! To tylko kot.

Dzięki Ci, Panie Boże... Dla kota nie zrezygnuje ze swych planów. Nie przedłuży swej nędznej egzystencji nawet o minutę.

Jakimś cudem uniosła butelkę z wódką do ust i przełknęła oporne proszki. No. Teraz może odpocząć. Może spokojnie rozliczyć się z życiem, Bogiem, Szatanem i... tamtym bydlakiem, a potem odejść. Na swoich warunkach. Tylko tyle godności ludzkiej w niej zostało: odejść jak człowiek, nie jak byle gówno.

Dotknięcie ciepłego, szorstkiego języka wstrząsnęło nią niczym uderzenie w twarz.

– Odejdź – wymamrotała, cofając dłoń.

Uniosła na milimetr powieki i spiorunowała kota wzrokiem. Był brzydki i chudy, taki jak ona. I tak jak ona sam. Niech go szlag. Lizał ją po ręce raz po raz. A ona nie była już w stanie jej cofnąć.

Wskoczył na ramię kobiety i zaczął ją szturchać zimnym nosem w policzek. Miauczał

przy tym żałośnie, jakby prosił o zlitowanie.

Nagle Kingę olśniło – w zwolnionym tempie, ale jednak: zamknęła się z tym kotem w

śmietniku! Musiał przemknąć do środka razem z nią i... zostanie tu razem z nią. Aż do śmierci.

No i co z tego? To chyba dobrze? Ona nie będzie zdychać w samotności, a kot... jakoś sobie poradzi. Przecież ktoś tu w końcu zajrzy.

A jeśli nie?

Z własnym życiem może robić, co jej się podoba, ale kot nie był niczemu winien. Nie zasłużył na śmierć. Ona, Kinga, owszem.

Zwierzę myślało chyba podobnie, a może całkiem inaczej, bo nie ustawało w wysiłkach ocucenia kobiety. Lizało ją teraz po policzku, czole, włosach, powiekach. Normalnie stawało się coraz bardziej upierdliwe!

– Idź sobie – próbowała mu jeszcze perswadować, ale... dokąd miał iść? Był tak samo bezdomny jak ona. Do tego zamknęła go, idiotka, w śmietniku.