Выбрать главу

Dyskretnie popytałam gdzie trzeba, zdobyłam adres konowała, co trudni się usuwaniem kłopotów, i... popełniłam kolejny błąd. Poprosiłam moją matkę, by przy mnie była. Wiesz, skrobankę robi się pod narkozą... Ej, Kinga, co znowu nie tak?! Na słowo „skrobanka” też jesteś wrażliwa?! Kobieto, masz trzydzieści lat i błąkasz się po śmietnikach, a ruszają cię takie rzeczy?!

Kinga, no litości, nie rycz! Co ja takiego powiedziałam...?

Aśka, sama bliska płaczu, próbowała przytulić Bezdomną, ale ta odepchnęła ją i

szlochała, oparłszy czoło na splecionych ramionach.

„Jezu, przecież opowiadała, że straciła dziecko” – gdyby mogła, Aśka palnęłaby się w usta, nim wypowiedziała tamte słowa. – „Ależ ty jesteś bezmyślna! Pociesz ją jakoś!”

Szloch cichł powoli. Kinga uspokajała się.

– Przepraszam – wyszeptała w końcu. – Nie wiem, co mnie napadło. Zrobiłaś to?

Podniosła na Aśkę oczy wypełnione łzami.

Ta skinęła tylko głową, czując w gardle własne niewypłakane łzy.

– I nigdy nie żałowałaś?

Aśka pokręciła głową.

– Jedyne, czego żałuję, to tego, że powiedziałam matce – rzekła cicho. – Moi rodzice wiele mi wybaczali, nie byłam zbyt grzecznym dzieckiem ani sympatyczną nastolatką. Mocno dałam im w kość. Wyborem studiów też ich rozczarowałam, ale jakoś to wszystko znieśli. Gdy jednak matka dowiedziała się, że chcę usunąć ciążę... Nie, nie urządziła mi awantury.

Powiedziała tylko, że dzieciobójczyni przez próg nie przepuści. Że mogłam myśleć przed, a nie po. Że dziecko można oddać do adopcji, co uszczęśliwi niepłodną parę marzącą o takim maleństwie. Że to, co chcę zabić, ma już główkę, brzuszek, rączki i nóżki, że... Kurwa, nienawidzę matki, za to, co mi wtedy powiedziała. I siebie, że na złość jej poszłam na zabieg sama i zrobiłam to. Usunęłam płód. Z tą całą główką, rączkami i nóżkami. – Aśka oparła się ciężko na krześle naprzeciw słuchającej w milczeniu Kingi i zalała się łzami, jak przed chwilą tamta. – Widzę je, wiesz? Widzę to małe... Takie porozrywane jak na plakatach

antyaborcyjnych... I, kurwa, Kinga, nie mogę sobie tego darować. Mogło żyć. Mogłam je oddać komuś, kto by je kochał. Sama może bym je pokochała. Ale nie. Na złość matce i Królowi usunęłam ciążę. No co się tak gapisz?! – wrzasnęła, podnosząc na Kingę opuchnięte od płaczu oczy. – Co, ty też będziesz mną teraz gardzić?! Święta Kinga, co przygarnia bezdomne kotki, ma prawo pluć na zakłamaną kurwę, co opisuje patologie innych, a sama zabiła własne dziecko! No to pluj, koleżanko, pluj!

Kinga przez kilka uderzeń serca siedziała jak wmurowana, patrząc na zapłakaną kobietę, i nagle wstała, tak gwałtownie, że krzesło rąbnęło o podłogę, a Aśka aż podskoczyła, przeszła do sypialni, ściągając w biegu czarną sukienkę i zaczęła nakładać – warstwa po warstwie – swoje ciuchy Bezdomnej. Podkoszulki, bluzy, bezrękawnik, chustkę, a na koniec kurtkę. Mijając w korytarzu oniemiałą Aśkę, zagarnęła z podłogi kota i położyła trzęsącą się dłoń na klamce. Nim otworzyła drzwi, by zniknąć z życia tamtej raz na zawsze, Aśka chwyciła ją za ramię i szarpnęła w tył. Twarz miała tak bladą i trzęsła się tak samo jak Bezdomna.

– Kinga, przepraszam. Nie odchodź tak. Nie tak bez słowa. Napluj mi w twarz, uderz mnie, skop, ale błagam, nie zostawiaj mnie tak jak moja matka.

– Nie... – zaczęła Kinga, próbując zmusić zaciśnięte gardło do wypowiedzenia choć paru zdań. – Ja nie... nie mam prawa cię osądzać. Bo ja... zrobiłam coś gorszego niż ty. Coś znacznie gorszego. Zaopiekuj się nim. – Wcisnęła kota Aśce w ramiona i wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi.

Kinga

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy ani nikomu, kto znał mnie z poprzedniego życia, że skończę na ulicy. Byłam młodszą z dwóch córek normalnych, kochających siebie i dzieci państwa Drabiczów. Dorastałyśmy w zwykłej, nie za biednej, nie za bogatej rodzinie. Mieliśmy dom na przedmieściach Bydgoszczy, tata prowadził hurtownię spożywczą, mama zajmowała się księgowością firmy. Było ich stać na przyzwoite wykształcenie obu córek: moja siostra skończyła matematykę na uniwersytecie w Toruniu, ja architekturę krajobrazu na SGGW. Ala zaraz po studiach wyjechała do Stanów i tam została, ja poślubiłam Krzysia-Pysia i zamieszkałam w Warszawie. Skończyłam studia, dostałam z miejsca pracę w dużej firmie zajmującej się aranżacją zieleni miejskiej. Było dobrze.

Może nie do końca i nie zawsze, bo mój uroczy małżonek potrafił dać w kość, ale trzeba mu przyznać, że ręki nigdy na mnie nie podniósł. Wtedy jeszcze nie.

Jemu wystarczało, że miał wysprzątany dom, pełną lodówkę i ciepłe żarcie co wieczór – w dzień był bardzo zajęty – a w nocy mógł podupczyć żonę. Był doprawdy mało wymagający. Ja zaś... ja trwałam w letargu. Uśmiechałam się w pracy, uśmiechałam w domu, uśmiechałam w dzień i w nocy. Na zewnątrz. W duszy byłam jednym wielkim oczekiwaniem, bo wiedziałam, że ten, którego kochałam, kocham i kochać będę do końca moich dni... wróci. Mój przyjaciel z dzieciństwa, towarzysz szczenięcych zabaw, moja pierwsza miłość i pierwsze rozczarowanie, a wreszcie... ojciec tego dziecka, które poroniłam, i tego... które urodziłam.

Bo rzeczywiście wrócił.

Wrócił po to, by skrzywdzić mnie po raz drugi i ponownie zostawić... A ja nie przestałam go kochać.

Kobiety są jednak beznadziejnie głupie. Pamiętają pierwszy pocałunek, podczas gdy mężczyzna zapomniał już ostatni...

Gdybym powiedziała, że wspomnienie jego pocałunków trzymało mnie przy życiu po koszmarze, który przeszłam, skłamałabym. Leżąc w szpitalu psychiatrycznym, w zacisznej salce ścisłego nadzoru, gdzie nie wpuszczano bez towarzystwa personelu nawet najbliższej rodziny, myślałam tylko o jednym: jak przechytrzyć ten pieprzony personel i się zabić. Nie było to proste, o nie, bo „pieprzony personel” nie ze mną jedną miał do czynienia i znał więcej sztuczek pieprzniętych pacjentów, niż mi samej przyszłoby do głowy.

Byłam strzeżona w dzień i w nocy, niczym jakaś cholerna Szeherezada, bo śmierć za to, co zrobiłam, to łagodna kara. Pilnowano mnie więc, bym odpokutowała jak trzeba. Sześć długich, cholernie długich miesięcy za kratkami... Przy czym w więzieniu przysługiwałoby mi prawo do odwiedzin, dostawałabym paczki, wychodziła na spacer, do biblioteki, może nawet na przepustki.

Tam, w psychiatryku, byłam pozbawiona wszelkich przywilejów.

Mogłam za to do woli ryczeć, kląć i ciskać tym, co miałam pod ręką – do momentu gdy mnie obezwładniono i przypięto pasami do łóżka. Gdy stawałam się bardzo uciążliwa, na przykład wyłam jak potępieniec, zamykano mnie w izolatce, nagą, przywiązaną do metalowego stołu, i polewano wodą, nie powiem, wcale zimną, dotąd, aż umilkłam. Milkłam dosyć szybko, bo na przemian z napadami manii miałam napady depresji tak głębokiej, że potrafiłam jedynie spać i gapić się w sufit. Całymi tygodniami.