Выбрать главу

Czasem przytomniałam na tyle, że rozglądałam się dookoła ze zdumieniem.

Co ty tu robisz, kobieto?! – pytałam sama siebie. I natychmiast dostawałam odpowiedź...

Zrywałam się wtedy z łóżka, doskakiwałam do okratowanych drzwi, zaczynałam walić w nie pięściami, aż krew tryskała na białe ściany, i wyłam: – Wypuśćcie mnie! Muszę je odnaleźć!

Muszę odnaleźć moje maleństwo! Wypuśćcie mnie!!!

Ryk alarmu, wykręcone ręce, zastrzyk w ramię i... było po maleństwie, a ja – znów cicha i spokojna – mogłam dalej kontemplować szpitalny sufit.

Po sześciu miesiącach intensywnego faszerowania mnie najnowszymi zdobyczami

medycyny kochany stary doktor Izbicki stwierdził, że „pani Kinga rokuje”, i z dodającym otuchy uśmiechem wręczył mi kartę wypisu oraz plik recept, bo leki na moją psychozę brać musiałam nadal.

Szkoda, że do recept nie dołączył forsy na te leki, bo nie miałam przy sobie ani grosza.

Wyszłam ze szpitala w tym, w czym mnie przywieziono: utytłanej ziemią kurtce, bez portfela, pieniędzy i dokumentów. Dżinsy i bluzkę dostałam po jakimś pacjencie, bo inaczej pod kurtkę musiałabym włożyć nocną koszulę: tak właśnie parę miesięcy wcześniej wybiegłam z domu – w kurtce narzuconej na koszulę, przyciskając do piersi mój największy skarb.

Teraz stałam przed długim, ponurym budynkiem szpitala, który przez pół roku był moim –

jakże znienawidzonym – domem, i... co dalej?

Pielęgniarka, która trochę mnie lubiła, dała mi parę złotych na autobus. Pół godziny później stałam pod drzwiami domu, w którym się urodziłam i wychowałam, z maleńką nadzieją, że ktoś jednak będzie tu na mnie czekał. Zastałam zamknięte drzwi i powybijane okna. Na ścianie ktoś napisał czarnym sprayem MORDERCZYNI!!!

Zrozumiałam, że jestem zupełnie sama. Rodzice wyprowadzili się – dokąd? Nie miałam pojęcia. Nie winiłam ich za to. Trudno żyć z takim napisem na frontowej ścianie... Zrobiłam w tył

zwrot i odprowadzana spojrzeniami zza firanek, ruszyłam tam, gdzie od tamtego dnia będę wracała miesiąc w miesiąc: do lasu. Tam od świtu do zmroku, przez jeden niekończący się dzień, będę szukała miejsca, gdzie zakopałam moją córeczkę.

Następnego dnia rano zapukałam do drzwi mojej przyjaciółki z podstawówki. Po nocy w lesie, z rękami uwalanymi błotem, wyglądałam pewnie na obłąkaną, bo Iza pospiesznie wcisnęła mi w dłoń zwitek banknotów i prosząc, żebym więcej do niej nie przychodziła, wypchnęła mnie za drzwi. Za te parę stów jestem jej naprawdę wdzięczna. Sama sobie nie dałabym złamanego grosza: niech zdycha z głodu, z serdecznymi życzeniami dla Kingi od Kingi.

Zamkniętym drzwiom przyrzekłam, że więcej nie wrócę, podziękowałam za pieniądze i pojechałam do Warszawy. Tu przecież również miałam dom.

Miałam.

Drzwi otworzył mi zdziwiony facet, który kupił mieszkanie całkiem niedawno i całkiem okazyjnie.

„Może pani wstąpi na kawę?” – i dwuznacznie puszczone oczko, a gdy weszłam do

środka, mając nadzieję na jakieś wyjaśnienia, skąd, jak, kiedy, dlaczego znalazł się w moim mieszkaniu, lepka łapa łapiąca mnie za tyłek.

„Zabieraj te łapy, zboczeńcu!”

„Nawet kijem bym cię nie tknął, brudasie!”

„Ja ciebie też”.

Krótka wymiana uprzejmości, wypchnięcie za drzwi i znów stałam na ulicy, trzęsąc się z szoku. Gdy doszłam do siebie, uświadomiłam sobie parę rzeczy: nie mam domu, nie mam rodziny ani przyjaciół, nie mam nawet majtek na zmianę. Nie mam nic. Jestem całkowicie i totalnie wolna.

Jedyne, co muszę, to raz w miesiącu, w pierwszy czwartek, szukać dziecka.

Nic więcej mnie nie obchodzi. A im szybciej zdechnę, tym lepiej. Nikt po mnie nie zapłacze.

– Kinga, na miłość boską, zaczekaj! Zwolnij, do cholery! Kinga!!! – Aśka, zziajana i zdyszana, dopadła Bezdomnej dopiero na drugiej przecznicy. Ta nie zdawała sobie sprawy, że niemal biegnie, tak głęboko zapadła się w przeszłość. Stanęła jak wryta, słysząc swoje imię.

Dziennikarka dopadła jej i uwiesiła się jedną ręką na ramieniu kobiety. Spod pachy zwisał

Aśce bury kot, patrząc na swoją panią z wyrzutem.

– Tę... tę... – Aśka próbowała wykrztusić coś, ale zabrakło jej tchu. – Tęsknił za tobą! –

krzyknęła wreszcie ze złością i wepchnęła kota Bezdomnej w objęcia. Kinga przytuliła zwierzę odruchowo. – On chce mieć dom! I ciebie! Rozumiesz?!

Kinga kiwnęła głową. Nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa przez spazmatycznie

zaciśnięte gardło.

– Wrócisz?

W oczach Aśki był strach. Czego się obawiała ta zadowolona z życia wzięta

dziennikarka? Samotności? Mogła kupić sobie pięć takich kotów. Jej rodzice żyli, a póki życia, póty nadziei na wybaczenie...

– Nic o mnie nie wiesz – odezwała się cicho Kinga.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparła Aśka tak samo cicho.

Ramię w ramię, przy czym Bezdomna dźwigała mruczącego kocura, wróciły do

apartamentu na ulicy Narbutta.

Do wieczora przeszukały pół internetu, by w końcu znaleźć maleńki tani pokoik, parę ulic dalej. Najem kosztował trzy stówy plus opłaty – tyle Kinga powinna spokojnie na sprzątaniu cudzych domów zarobić. Mieszkanko miało szesnaście metrów, ale własną łazienkę i kącik z kuchenką, lodówką i zlewem, miało też wyjście do maleńkiego ogródka, który na zdjęciach wyglądał całkiem uroczo. Czegóż więcej chcieć na dobry początek dla Bezdomnej i burego kota?

– Słuchaj, ja nie mam na kaucję – odezwała się Kinga drżącym ze wzruszenia głosem, gdy po obejrzeniu zdjęć zadzwoniły do właściciela i umówiły się na oglądanie mieszkania.

– Przecież wiem. – Aśka wzruszyła ramionami. – Nic nie masz, oprócz kota i kilku

warstw ciuchów. Ale... wierzę w ciebie, Kingo Król. Jesteś silna i mądra. Przeżyłaś rok na ulicy.

Poradzisz sobie z powrotem na łono społeczeństwa. Na początku popracujesz na czarno, ale potem... może wrócisz do swojej firmy? Chyba przyjmą cię z powrotem?