Выбрать главу

Do nory zakradałam się dopiero nocą...

Pomysł wpadł mi do głowy któregoś z pierwszych wiosennych dni: wygramoliłam się z mojego „domu”, rozejrzałam po zapuszczonych, dzikich działkach dookoła i obudziła się we mnie ogrodniczka, którą przecież byłam. Zaczęłam dbać o nie swoje ogródki: pieliłam, podlewałam, przesadzałam, podcinałam (w opuszczonych szopach poniewierały się zardzewiałe narzędzia, które nocami czyściłam, aż zalśniły...). „Moje ogródki” zaczęły wyglądać całkiem przyzwoicie.

Czasem na innych działkach pojawiali się ich właściciele. Zaczęli mnie pozdrawiać, jak jedną ze swoich, zapraszali na herbatkę i ciasto. Gawędziliśmy, siedząc na rozklekotanych ławkach.

Nie opowiadałam im swojej historii. Mówiłam, że mieszkam na pobliskim blokowisku i po prostu brakuje mi kontaktu z przyrodą. Czy wierzyli? Pewnie nie, bo nie wyglądałam jak normalna, zadbana dziewczyna, która ma własny pokój i własną łazienkę tam, w blokach. Ale że nie wadziłam nikomu, a za poczęstunek rewanżowałam się wypieleniem kawałka warzywniaka czy fachowym przycięciem drzewek owocowych...

Moi nowi znajomi – działkowcy – czasem płacili mi za pomoc i przyjmowałam te drobne kwoty z wdzięcznością, której starałam się nie okazywać. Rozumiesz, Burasku: skoro mieszkam w bloku, mam pracę i tutaj działam, powiedzmy, społecznie, nie powinnam być wdzięczna za pięć złotych wciśnięte mi do ręki z przepraszającym uśmiechem, że nie mogą zapłacić więcej. Nie mogli, bo ci staruszkowie sami nie dojadali, a jednego z nich widziałam kiedyś, jak ukradkiem wyciąga z kosza na śmieci kawałek bułki, chowa do kieszeni i zjada w pośpiechu parę minut później. W takim kraju żyjemy, kocie, w którym emeryci, harujący całe życie, dojadają resztki ze śmietników...

Nie wzięłabym od tych ludzi ani grosza, ale potrzebne mi były te pieniądze. Bardzo potrzebne. Musiałam przecież uzbierać przez miesiąc na bilet. Bo cały mój świat kręcił się wokół

tego jednego dnia: pierwszego czwartku miesiąca.

Ja, bezdomna, żyjąca z dnia na dzień, nie powinnam się przejmować czymś takim jak kalendarz, ale miałam w swojej norze znaleziony notes i każdy dzień skrupulatnie w nim odznaczałam. Już pod koniec miesiąca zaczynało mnie „nosić”. Gdy nie miałam uzbieranej forsy, szłam na żebry, a miałam wtedy w oczach taki głód i błaganie, że ludzie dosyć chętnie dawali mi złotówkę czy dwie. Mając te dwadzieścia parę złotych, mogłam odetchnąć i czekać na czwartek.

Wtedy wkładałam moje najlepsze ubranie – a wiedz, Burasku, że ludzie całkiem ładne ciuchy wyrzucają do pojemnika na używaną odzież, tylko z praniem jest potem kłopot – szłam na dworzec PKS, wsiadałam w pierwszy autobus do Bydgoszczy i wyruszałam w podróż.

Nie, nie do mojego rodzinnego domu, który nadal stał opuszczony, z krzyczącym z daleka czarnym napisem MORDERCZYNI.

Ja musiałam, po prostu musiałam tego dnia znaleźć się w lesie i szukać mojej kruszynki, którą pewnej majowej nocy w tym lesie zakopałam.

Czwartek jest jutro, kocie. Pieniądze na podróż ukradłam Aśce. Odpracuję je. Ty zostaniesz w naszym nowym domu, ja pójdę moją własną drogą krzyżową. Będę rozkopywała śnieg, grzebała w ziemi, łamiąc paznokcie, będę krzyczała i wyła na cały głos. I może tym razem... może tym razem znajdę choć jedną kosteczkę, którą będę mogła zanieść na cmentarz i pochować pod maleńkim nagrobkiem z napisem: „Alusia Król, żyła dwa tygodnie”.

Gdy Aśka otworzyła drzwi mieszkania Kingi własnym kluczem – Bezdomna, teraz już

nie bezdomna przecież!, oddała jej jeden komplet bez oporów, bądź co bądź to dziennikarka wynajęła to mieszkanie, opłaciła pierwszy czynsz i kaucję – zastała na gospodarce tylko burego kota.

„Wyjechałam na dwa dni. Będę w piątek po południu. Posprzątam Ci mieszkanie. Kinga”

– taką karteczkę znalazła na stole.

– Ciekawe, dokąd mogła pojechać twoja pańcia. – Aśka w zamyśleniu podrapała kota za uchem, co przyjął łaskawym mruczeniem.

Paznokieć zaczepił o obróżkę, którą zwierzak miał na szyi. Kinga opowiedziała Aśce, jak to ten kot uratował jej życie w Wigilię, dziennikarka wiedziała więc, że był tak samo bezdomny jak tamta, skąd więc ta obróżka?

Tajemnica była mniej intrygująca niż zniknięcie na dwa dni Kingi, ale że Aśka czekała cierpliwie na materiał – a tym materiałem była opowieść Bezdomnej – i nie miała żadnej innej zagadki do rozwiązania, postanowiła zabrać kota do weterynarza, a nuż jest zaczipowany –

oczywiście kot, nie weterynarz – i gdzieś tam czeka na zwierzaka stęskniony właściciel? Może Kinga za odnalezienie kocura dostanie nagrodę czy coś tam?

Aśka nigdy nie przyznałaby się sama przed sobą, że zazdrości Kindze oddanego

przyjaciela, który jej, Aśce, nasikał do buta, i to, tylko to, było powodem kolejnego

„altruistycznego” odruchu.

Znalazła tekturowe pudło. Zapakowała do niego całkiem spokojnego kocura – „Czyżbyś często podróżował w takiej salonce?” – i pojechała do najbliższej lecznicy.

– Przybłąkał się do mnie – skłamała bez mrugnięcia okiem lekarce. – Chcę się nim

zaopiekować, ale może poszukuje go właściciel.

Pani doktor ze zrozumieniem kiwnęła głową, wyjęła z szuflady czytnik, przytknęła do szyi siedzącego na stole, trzęsącego się jak galareta, zwierzaka i... PIK!

– Rzeczywiście, jest zaczipowany. – Lekarka usiadła przed komputerem, wprowadziła

szereg cyfr, odczytała dane i odwróciła się do Aśki trzymającej kota. – I rzeczywiście poszukuje go właściciel. Dane osobowe są zastrzeżone, ale mogę podać pani numer telefonu udostępniony znalazcy.

Podała Aśce karteczkę z numerem.

– Genialnie! – ucieszyła się dziennikarka, choć do końca nie wiedziała, z czego jest taka zadowolona. Kinga raczej jej nie podziękuje... – Może na wszelki wypadek, gdyby numer był

nieaktualny, a właściciel Buraska już go nie chciał, trochę kota odpucujemy? No wie pani, pani doktor: szczepienie, odrobaczenie, może nawet kąpiel? Dasz się wykąpać, kiciuniu?

Kiciunio, zestresowany tak, jak tylko zwierzak w lecznicy zestresowany być potrafi, pozwolił się zaszczepić i odrobaczyć, ale kąpiel musiała mu Aśka zafundować kiedy indziej, bo na dworze był kilkustopniowy mróz, co niekoniecznie wyszłoby mokremu kotu na zdrowie.

Aśka podziękowała serdecznie pani doktor, zapłaciła za wizytę, odwiozła kota do

mieszkania Kingi, gdzie natychmiast zaszył się pod szafą, i wystukała na komórce numer, jaki podała jej lekarka.