Zanim więc zapukam do drzwi gniazdka mojej przyjaciółki Kinguni, włączam dyktafon. I czekam na jej opowieść...
Kinga szła przed siebie ulicami warszawskiego Mokotowa, mając w sercu burzę uczuć, a w mózgu myśli. Chciała zaufać i nie mogła. Pragnęła wierzyć, ale nie wierzyła. Nikomu ani niczemu.
Nie wierzyła, że jej los, ot tak, się odmienił i teraz może być tylko lepiej. Obawiała się, że szykuje na nią pułapkę – Aśka, która podpisała umowę najmu, nagle ją zerwie i Kinga znów zostanie na ulicy; Czarek, który niczym dobry anioł spłynął z nieba, sypie obietnicami i przysięgami, tak naprawdę został nasłany przez Krzyśka, by Kingę pognębić jeszcze bardziej –
chociaż czy można bardziej? Przeczuwała, że cały ten domek z kart, który zbudowała przez ostatnie tygodnie, rozsypie się ot tak, a ona, Kinga, wróci tam, skąd przyszła – na śmietnik – i już z niego nie wyjdzie. Kto będzie wtedy szukał maleńkiej Alusi?
No właśnie.
Zbliżał się czwartek.
Kinga próbowała walczyć z głosem, który wzywał ją do podbydgoskiego lasu, z płaczem maleńkiej córeczki, którego nie mogła znieść, po prostu nie mogła. Musiała biec jej na pomoc!
Musiała ją odnaleźć, dopóki dziecko żyje!
W piątek głos da jej spokój, kwilenie kruszynki ucichnie. Kinga wróci, złamana niczym zapałka, tak samo jak miesiąc temu, i jeszcze miesiąc, i jeszcze, i będzie próbowała przez następne cztery tygodnie normalnie żyć. Aż nadejdzie czwartek i...
– Pomóż mi, Czarek – wyszeptała, ocierając łzy. – Pomóż mi...
Gdy tym razem wysiadła z pekaesu, który przywiózł ją z Bydgoszczy z powrotem do
Warszawy, nie poszła do mieszkania na Mokotowie. Wiedziała, że czekają na nią oboje – Aśka z Czarkiem – i tym razem nie odpuszczą, dopóki nie powie prawdy. Nie opowie swej historii od początku do końca.
Och, nie to, że nie mogła. Opowiadała ją tyle razy: na policji, u prokuratora, w szpitalu doktorowi i psychologowi, w sądzie jednym, drugim... Nawet rodzicom próbowała powiedzieć i siostrze, która przyleciała ze Stanów. Lecz tym razem miała wyspowiadać się komuś, kto...
Nie. Jeszcze nie czas.
Jeszcze nie czas...
Z dworca powlokła się na działki, bez trudu odnalazła swoją szopę, a pod nią
zamaskowane wejście do nory – od jesieni nic się tu nie zmieniło – wpełzła do środka, choć cała dygotała z zimna i głodu – od wczoraj nic nie jadła ani nie piła, przeszukując las metr po metrze, krzycząc aż do utraty tchu i płacząc, aż niemal oślepła od łez – zwinęła się w kłębek pod kołdrą z darów i zasnęła, po raz pierwszy od wielu miesięcy czując się bezpiecznie i spokojnie.
Tu, pod starą szopą, we własnoręcznie wykopanej norze, było jej miejsce.
Obudziła się rano zesztywniała z zimna. Szybko, oj, szybko przywykła do centralnego ogrzewania i miękkiego łóżka.
Na wiosnę, latem i jesienią nora była wspaniałym miejscem do spania: ciasna, ciepła, niemal przytulna, wymoszczona futrami i kołdrą jak ptasie gniazdko. Ale gdy przyszły mrozy, nie dało się w niej wytrzymać.
Kinga musiała sypiać w noclegowniach dla bezdomnych: cuchnących niemytymi ciałami, odorem wódki – choć pijanych nie przyjmowano – i papierochów, pełnymi mamroczących i rzucających się przez sen ludzi. Co i rusz wybuchały awantury, łagodzone przez cierpliwy, jakże cierpliwy personel. Kinga nie cierpiała tych miejsc, leżąc nieruchomo z zaciśniętymi powiekami i modląc się o świt. Ten nadchodził, lecz wraz z pierwszym brzaskiem nadchodziło też pytanie: co dalej?
Noclegownie w dzień były zamknięte, bezdomni wracali na ulice, trzeba było czymś
zapełnić cały długi dzień, a przecież panował czasem siarczysty mróz. Jedni więc jeździli autobusami, zmieniając tylko linie, żeby kierowców za bardzo nie wkurzać, a i pasażerowie skarżyli się na nieopisany smród, bijący od takiego kloszarda; inni krzątali się, zbierając butelki, puszki i makulaturę, by uciułać na butelkę wina; pozostali tkwili na dworcach niczym kukły, owinięci tymi swoimi szmatami. A Kinga?
Kinga nakładała te lepsze ciuchy i szła do zaprzyjaźnionej czytelni, gdzie spędzała całe dnie na pochłanianiu książek. Bała się wyjść nawet na obiad w jadłodajni dla bezdomnych, bo drugi raz mogli jej do czytelni nie wpuścić – ktoś zechciałby poprosić o dowód osobisty i...
Dziś jednak nie musiała zabijać czasu w czytelni. Dziś miała ciepłe mieszkanie, z
oczekującym jej Kacperkiem, a także Czarkiem i wścibską dziennikarką.
Zrobiła więc coś zupełnie odwrotnego: poszła na Centralny pobyć parę chwil z bezdomną bracią.
Jeżeli myślała, że spotka się z ciepłym przyjęciem, to się myliła. Nie należała już do nich, co widać było na pierwszy rzut oka: czysta, pachnąca dobrym mydłem i szamponem, w
porządnych ciuchach nie była już tą, którą z dobroduszną kpiną przezwali Księżniczką.
Zdradziła.
Przeszła na drugą stronę.
Stronę tamtych.
Bezdomni przywitali ją burkliwymi pozdrowieniami. Od razu padły pytania, czy ma parę złotych na fajki.
Nie miała. Ona za to chciała wiedzieć, gdzie znajdzie Smutaskę. Kobietę, która swego czasu wyciągnęła do Kingi rękę, gdy ta wypisana ze szpitala i wyrzucona z domu, w
oszołomieniu błąkała się po ulicach bliska śmierci głodowej.
Smutaska, jak każdy z bezdomnych, miała swoją historię.
Kiedyś była zwykłą kobietą, szanowaną w małej podkarpackiej wsi. Miała kochającego męża, który, o dziwo, nie pił i nie bił. Wiodło im się nie najlepiej, bo bieda w tych rejonach aż piszczała, ale i nie najgorzej, bo Stach Borowy umiał i chciał pracować. I Alina Borowa nigdy nie trafiłaby na warszawskie ulice, i nie zostałaby Smutaską, gdyby nie pewien malarz artysta, który zawitał do Zagrodziny, szukając plenerów i natchnienia.
Zawrócił niebrzydkiej gospodyni w głowie i natchnienia zaczął szukać między jej udami, co skończyło się tak, jak to było do przewidzenia: malarz wrócił do Warszawy, Alina została w Zagrodzinie z rosnącym brzuchem. Gdy tylko urodziła córeczkę, Lilianę, jasnowłosą i niebieskooką, która na pewno nie była dzieckiem Stacha, nim mąż nabrał podejrzeń i skojarzył
fakt – jasnowłosy malarz, który wyjechał dziewięć miesięcy temu, młoda żona, usługująca artyście w dzień i w nocy, jasnowłose dziecko – Alina porzuciła oboje, męża i maleńką córeczkę, i ruszyła do stolicy na poszukiwania swego artysty, swej wielkiej miłości. Malarza znalazła, a jakże, próbował sprzedawać swoje bohomazy na Starówce, ale dla Aliny nie było już miejsca w jego artystycznym życiu – był utrzymankiem pewnej podstarzałej bizneswoman, która lepiej, żeby się nie dowiedziała o przelotnym plenerowym romansie swojego lowelasa.
Alina nie miała dokąd pójść.
Do Zagrodziny wrócić nie mogła. Stach by ją zabił.
W Warszawie nie znała nikogo.
Błąkała się więc po ulicach, oszołomiona i zdruzgotana, aż zlitowała się nad nią jakaś bezdomna, tak jak kiedyś Smutaska zlituje się nad Kingą. Tamta nauczyła Alinę, jak radzić sobie na ulicy, i tak oto młoda, normalna kobieta stoczyła się na samo dno. Zaczęła pić. A żeby pić, trzeba mieć na najtańsze nawet wino pieniądze. Na początku więc „robiła loda” za dychę czy dwie, potem stała się zbyt odstręczająca nawet dla najbardziej zdesperowanych, nauczyła się więc kraść, żebrać, zbierać śmieci, które można było zamienić na skromny grosz. I natychmiast ten grosz przepijała.