Выбрать главу

Kilkanaście lat później uciułała na podróż do domu. Do Zagrodziny.

Na co liczyła? Na to, że mąż przyjmie ją z otwartymi ramionami? Mąż był pijany w

sztok. Córka – prześliczna blondynka, Liliana Borowa – zelżyła matkę najgorszymi słowami i wyrzuciła z domu.

Smutaska wyjechała stamtąd mimo wszystko szczęśliwa. Dziecko przeżyło, ona sama

może wrócić tam, gdzie jej miejsce. I już bez większych wyrzutów sumienia zaczęła przepijać resztę swego nędznego życia.

Po drodze do piekła zaopiekowała się jeszcze Kingą-Księżniczką.

Teraz Kinga chciała zaopiekować się Smutaską.

– Zachlała się na śmierć – to powiedział Ząbek, niekoronowany władca bezdomnych z

Centralniaka. – Znaleźlim ją sztywną, ile to będzie? Tydzień temu? Jakoś tak. Masz pożyczyć dychę, Księżniczka? Oddam... – i to było podsumowanie życia i śmierci Smutaski, która mogła żyć jeszcze wiele, wiele lat, gdyby nie pewien malarz artysta i złe wybory.

Kinga „pożyczyła” Ząbkowi dychę i odeszła odprowadzana niechętnymi spojrzeniami

kloszardów. Nie należała już do nich.

Ale czy kiedykolwiek było inaczej?

Mogła wracać do mieszkania na Dąbrowskiego, ale... jeszcze nie czas. Jeszcze tam na nią czekają.

Poszła więc do szpitala, gdzie spędziła długich sześć miesięcy.

Doktor Izbicki szczerze ucieszył się na widok byłej pacjentki. Prawdę mówiąc, nie

spodziewał się, że kiedyś jeszcze Kingę Król ujrzy: wypisywał ją z ciężkim sercem na polecenie ordynatora – była nieubezpieczona i szpital nie mógł sobie pozwolić na dalsze leczenie darmozjada – wiedząc, że pacjentka jest jeszcze chwiejna emocjonalnie i co najmniej kilka miesięcy powinna być hospitalizowana. Ordynator był jednak nieugięty: nikt za Kingę Król nie zapłaci, chyba że sam doktor Izbicki, więc...?

– Dobrze pani wygląda, pani Kingo! – cieszył się teraz na widok młodej kobiety, która...

żyła. Po prostu żyła. Wcale nie wyglądała tak dobrze, jakby sobie tego Izbicki życzył, cień szaleństwa nadal miała w oczach, ale żyła. To było najważniejsze.

Tak, panie doktorze. Radzę sobie – odrzekła, odgarniając kosmyk włosów dłonią, która lekko drżała. Powrót do szpitala, nawet na krótką rozmowę z lekarzem, wiele ją kosztował. –

Radzę sobie przez cztery tygodnie każdego miesiąca, ale gdy przychodzi czwartek...

Izbicki oparł się plecami o krzesło i spojrzał zmrużonymi oczami na swą pacjentkę.

Pamiętał napady szału, powracające w każdy pierwszy czwartek miesiąca, kiedy to spokojna zazwyczaj, potulna i cicha kobieta stawała się furią, gotową roznieść mury izolatki, zabić każdego, kto stanął jej na drodze, byle tylko wyjść, pojechać czy nawet na piechotę pobiec do lasu szukać dziecka. Z czasem napady furii słabły, Kinga przestała zagrażać otoczeniu – w przeciwnym razie nawet ordynator nie zmusiły Izbickiego do wypisania niebezpiecznej psychopatki – lecz widać czas nie do końca zaleczył tę ranę.

– Co wtedy, pani Kingo? – zapytał spokojnie.

– Wtedy kradnę pieniądze na autobus i jadę. Kradłam – poprawiła się. – Mam małe

mieszkanie, sprzątam po domach, zarabiam. Radzę sobie. Ale radziłabym sobie lepiej, gdyby nie te czwartki. Może... może przepisałby mi pan jakieś leki?

O, to Izbickiemu bardzo się spodobało.

– Nadal cierpi pani na chorobę afektywną dwubiegunową. Wypróbujemy lek najnowszej

generacji, który powinien podziałać. A na pani czwartki, słynne swego czasu na cały oddział, silny środek nasenny. Po prostu ten czwartek pani prześpi, dobrze?

Kinga skinęła głową.

– Jeszcze jedno, pani Kingo, ten lek przeciwdepresyjny może w pierwszych tygodniach powodować nawrót myśli samobójczych czy chęć ponowienia prób. Proszę uwrażliwić na to rodzinę, by zwrócili na panią baczniejszą uwagę, dobrze? My oboje wiemy, że pani chce żyć, ale licho nie śpi. Proszę pamiętać, że jest pani młodą, mądrą kobietą, że całe życie przed panią, ale...

to ostatnie życie, jakie pani zostało.

Kinga w milczeniu słuchała tych truizmów. Padały z ust doktora Izbickiego tyle razy...

Oczywiście wypowiadane w dobrych intencjach, bo naprawdę nie życzył swej uciążliwej czasami pacjentce źle, ale... to były jednak truizmy. Bo doktor nie zapytał Kingi ani teraz, ani poprzednio, czy ta ma w ogóle jakąś rodzinę, którą można byłoby na los Kingi „uwrażliwić”...

Jedyną jej rodziną był kot.

Aśka i Czarek...? Nie, ich „uwrażliwiać” Kinga nie będzie.

Da sobie radę.

Sama.

Tak jak do tej pory sobie dawała.

Wysłuchała doktora do końca, wzięła recepty, uścisnęła dłoń, przyjęła płynące z serca życzenia, by spotkali się za miesiąc w jeszcze lepszych nastrojach, i wyszła z tego gabinetu i tego szpitala.

Na ulicy odetchnęła pełną piersią. Obejrzała się na szary budynek, nie mniej zachęcający niż więzienie na Rakowieckiej. Nigdy już tu nie wróci. Następnym razem spotka się z doktorem Izbickim w jego prywatnym gabinecie. Zarobi na tę wizytę i już.

Wykupiła leki. Od razu, by nie stracić motywacji – „Będę żyć! Chcę żyć!” – połknęła pierwszą tabletkę leku przeciwdepresyjnego i... mogła działać dalej. Plan na ten dzień obejmował

jeszcze jedną wizytę. Jeśli i tutaj się Kindze powiedzie, znaczyć to będzie, że Bóg rzeczywiście jest po jej stronie i naprawdę dostała od Niego jeszcze jedną, ostatnią szansę.

Konrad Wolski przyjął Kingę na progu pracowni niczym marnotrawną córkę, wracającą z długiej podróży.

– Dziewczyno, na Boga, skąd się tutaj wzięłaś?! Mówiono, że bujasz się na antypodach w poszukiwaniu sensu życia!

Rzeczywiście Kinga wzięła zwolnienie na ostatnie miesiące ciąży, wysłała szefowi

zdjęcie nowo narodzonej córeczki, odebrała esemesem gratulacje, podziękowała tą samą drogą i... to była ostatnia wiadomość, jaką Konrad, właściciel KonGarden, od Kingi otrzymał.

Teraz objął swą najlepszą, najbardziej kreatywną architekt i uściskał serdecznie. Nie było w tym uścisku żadnego podtekstu erotycznego, bo Konrad miał kochającą i kochaną żonę, od kilkunastu lat tę samą, oraz czwórkę fajnych, ułożonych, rozumnych dzieciaków.

– Kiedy wracasz do roboty? Zaczyna się sezon. Każda para rąk się przyda, szczególnie tak zdolnych jak twoje, więc...?

Kinga nie mogła odpowiedzieć, bo właśnie walczyła ze łzami. Wzruszenie ścisnęło jej gardło tak, że nie przechodziło przez nie ani jedno słowo. Konrad wypuścił ją z ramion, zajrzał

uważnie w twarz kobiety.

– Coś się stało? Coś złego?

Kiwnęła głową.

– Coś... z dzieckiem?

Znów potaknięcie.

Wciągnął powietrze.

– Jeżeli mógłbym jakoś pomóc...

– Daj mi pracę. Jakąkolwiek. Prostą – odrzekła cicho.

– Masz ją, Kinga. Od jutra. Nawet od dziś.

– Dzięki, Konrad.