Выбрать главу

Nim zdążyłem narzucić płaszcz, po Kindze nie zostało nawet wspomnienie.

Kilka godzin, jakie pozostały jej do ósmej rano, spędziła na dworcu. Nie przypominała już bezdomnej sprzed dwóch miesięcy, więc gliniarze dali jej spokój. Oczywiście kloszardzi poznali Kingę, zwaną przez nich Księżniczką, ale tym razem nie podchodzili do niej nawet z prośbą o parę złotych. Już do nich nie należała albo jeszcze nie, a coś – może błysk szaleństwa w oczach kobiety – kazało się dzisiejszej nocy trzymać od niej na dystans. Ludzie marginesu wyczuleni są na uczucia innych niczym bezpańskie psy. Wiedzą, kiedy mogą zbliżyć się, by pochwycić kość, wiedzą też, gdy ten, kto kość trzyma, chce tą kością zwabić, by zabić. Do Kingi Król nie należało się dzisiaj zbliżać.

Na ranem podniosła się z twardej dworcowej ławki i zniknęła.

By pojawić się w biurze KonGarden.

– Szefie, nie będzie mnie kilka dni. Potrzebuję paru złotych – powiedziała, nie patrząc Konradowi w oczy.

On zaś albo nie chciał, albo nie miał czasu jej wypytać, na co potrzebuje tych pieniędzy i co będzie robiła przez te parę dni. Może gdyby ujrzał w oczach Kingi to, co widzieli bezdomni, zapytałby, ona rozkleiłaby się i wyjawiła prawdę. I to może by wystarczyło. Może nie musiałaby powtórzyć swojej historii w najbliższy czwartek Czarkowi i Aśce. Może uratowałoby jej to życie...

Ale Konrad nie zapytał, wyciągając po prostu portfel i podając kobiecie kilka banknotów.

A Kinga podziękowała tylko, nadal nie podnosząc nań oczu, i wyszła. Chciał jeszcze zapytać, czy wszystko w porządku, ale zniknęła już w korytarzu przy windach.

Prosto z biura pojechała do taniego hotelu na przedmieściach Warszawy, wstępując po drodze do delikatesów, zapłaciła z góry za cztery doby, powiesiła na drzwiach kartonik „NIE

PRZESZKADZAĆ”, wyciągnęła z torby butelkę żołądkowej gorzkiej i opakowanie tabletek nasennych, które przepisał jej doktor Izbicki, po czym połknęła połowę, popiła wodą, odczekała kwadrans, aż ciało przyjemnie zaczęło się rozluźniać, i – krztusząc się i kaszląc – zapiła szklanką wódki.

Nie, nie zamierzała się zabić.

Zamierzała przespać cztery dni i cztery noce, dzielące ją od piątku. Zbawczego piątku...

Ocknęła się o świcie.

Uniosła ciężką głowę, przez chwilę próbując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. W

takim stanie budziła się zwykle w swojej norze, ale dziś nie była to dziura wykopana pod szopą na opuszczonej działce, ale hotelowy pokój.

Nagle w jednym bolesnym, bardzo bolesnym przebłysku wróciły wspomnienia: naćpała

się i schlała do nieprzytomności, by... przeczekać. Żeby przespać Czarny Czwartek. Jeśli się jej to udało, będzie uratowana, jeśli nie...

Spojrzała na hotelowy budzik i aż zmrużyła oczy od ostrego światła, jakim świeciły cyfry i litery. Była godzina 4.30, 7 marca 2013. Czwartek.

I Kinga poczuła, poczuła całą sobą potworny strach. Bo w tym momencie miała już

pewność, że przegra.

Zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Chwyciła się za usta i ledwo zdążyła dobiec do łazienki, by zwymiotować żółcią. Ręce drżały jej niczym alkoholikowi w delirium. Bała się tak strasznie jak nigdy od tamtego dnia, gdy ocknęła się w szpitalu i wyszeptała:

– Gdzie Alusia? Co z moim dzieckiem?

A pielęgniarka, zamiast odpowiedzieć: „Wszystko w porządku, jest tutaj, obok”, spojrzała na Kingę przerażona i wybiegła szukać lekarza.

Wtedy właśnie Kinga poczuła ten obezwładniający, odbierający zmysły strach, bo już wiedziała: stało się. Odebrali jej dziecko. Porwali Alusię i wywieźli tam, gdzie Kinga nigdy jej nie znajdzie: do Kaliningradu.

Dziś, niemal dwa lata później, będzie zmuszona zmierzyć się z tym koszmarem

ponownie. Po raz drugi minuta po minucie przeżyje rozpacz straty i szaleństwo poszukiwań. Ale tak jak dwa lata temu miała jeszcze cień nadziei na odnalezienie dziecka, tak dziś nie miała już żadnej.

Czarek z Aśką stawili się punktualnie jak w zegarku – o osiemnastej. Zupełnie jakby umówili się do kina na pasjonujący film. Przynieśli ze sobą ptysie nadziewane bitą śmietaną –

„trzeba cię trochę podtuczyć, bo znów schudłaś” – colę, chipsy – tylko popcornu brakowało, jak Boga kocham – i butelkę wódki – „rozwiąże ci język” – a gdy Kinga pokręciła głową, Aśka wyczarowała spod kurtki, niczym magik królika z kapelusza, butelkę szampana. Kinga spojrzała na nią jak na kretynkę:

– I co tu świętować?

– Pierwszy dzień reszty twojego życia – odparła słodko dziennikarka. – Naszego –

poprawiła się. Wolała Kingi nie naciskać, jeszcze nie. A nuż zamknie się w sobie jeszcze bardziej i z artykułu nici? A Aśka potrzebowała tego materiału. I pieniędzy, jakie za niego dostanie.

Bardzo.

Czarek jak zwykle nastawił wodę na herbatę, czując się w maleńkiej kuchni bardziej swojsko niż Kinga, a gdy czajnik zaczął szumieć, stanął przed kobietą, położył jej dłonie na ramionach i zapytał poważnym tonem:

– Jesteś gotowa o tym opowiedzieć?

Nie. Nie była. Chciała krzyczeć, żeby poszli do diabła, oboje, oba sępy! Żeby spierdalali z jej życia, pozwalając właśnie swobodnie żyć! Ale to był jej krzyż, to była kara: opowiedzieć tym dwojgu, co stało się dwa lata temu w pewien czwartkowy wieczór... Zacznie od początku, tylko jeszcze...

– Nie dotykaj mnie – powiedziała cicho i odsunęła się od Czarka.

Urażony, usiadł przy stole. Aśka, zapomniawszy o szampanie (ale nie o włączeniu

dyktafonu), również. Kindze nie pozostało nic innego, niż usiąść naprzeciw nich, spleść dłonie tak silnie, że paznokcie wpiły się w ciało – ten ból, ból fizyczny, zaraz się jej przyda – i rozpocząć swą opowieść.

Kinga

Musisz wiedzieć, Czarek, że jakimkolwiek okazałbyś się draniem – nie przerywaj! Jedno słowo i kończymy posiedzenie! – jakimkolwiek więc okazałbyś się bydlakiem, pragnęłam tego dziecka, cieszyłam się na nie. Pierwsze poroniłam i długo nie mogłam dojść do siebie, bo strata tej maleńkiej istoty była dla mnie strasznym ciosem. Ty, Aśka, tego nie zrozumiesz, bo bez mrugnięcia okiem usunęłaś płód – wiem, wiem, dziecko przeszkodziłoby ci w karierze – ja jednak, mimo że mogłam mieć problemy, bo ojcem dziecka nie był mój mąż, ale kochanek, chciałam je urodzić.

Druga ciąża przebiegała wzorcowo, mimo że nienawidziłam ciebie, Czarek, jeszcze bardziej niż za pierwszym razem, bo wtedy mogłam cię zrozumieć, szczeniacki błąd, takież zachowanie, ale gdy ten sam błąd popełniasz po raz drugi i zachowujesz się jak kawał bydlaka ponownie, trudno odpuścić, ot tak, i wielkodusznie wybaczyć, przyznasz mi rację. I mimo że powiedziałam o nas Krzysztofowi, który dostał furii i od tej pory nie wyrażał się o dziecku inaczej niż „ten twój bękart”, naprawdę byłam szczęśliwa, że noszę pod sercem maleńką istotkę, która będzie przy mnie długie lata i dla której ja będę czymś więcej niż meblem w mieszkaniu, praczką i sprzątaczką.