Выбрать главу

Naprawdę pokochałam tę drobinę w momencie, gdy ujrzałam na ekranie USG bijące

serduszko. Już wtedy wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że za siedem miesięcy urodzę zdrową, śliczną dziewczynkę i nazwę ją Ala. Alusia.

Przez całą ciążę mówiłam do niej, czytałam jej, śpiewałam kołysanki, a Krzysztof nie mógł na mnie patrzeć – taką spokojną, szczęśliwą i promienną – i myślę, że to: jego nienawistny wzrok, którym obrzucał mój rosnący brzuch, było pierwszym powodem tego, co się stało. Jestem daleka od obwiniania za wszystko mojego męża, ale to on cisnął pierwszy kamyczek, który zmienił się w lawinę...

Miałam nadzieję, że jaka ciąża, taki poród, i tu szok: rodziłam długo, cierpiąc w samotności, bo Krzyśka o potrzymanie za rękę nie mogłam prosić choćby z tej prostej przyczyny, że poszedł się urżnąć, a rodzice z Bydgoszczy nie mogli przyjechać. Nikogo innego w Warszawie nie miałam – mojego szefa czy kolegów z pracy o taką przysługę przecież nie poproszę.

Gdy po dwóch dobach bólu tętno dziecka zaczęło słabnąć, natychmiast zabrali mnie na cesarkę. Do dziś pamiętam krzyk położnej: „Czerwony alarm! Czerwony alarm!”, i to był drugi kamyczek... To wtedy w moim mózgu strzałka „Szczęśliwa, bezpieczna, spokojna” odchyliła się gwałtownie w drugą stronę na „Czerwony alarm!”.

Zrobiło się wokół mnie zamieszanie, przerzucili mnie z łóżka na stół operacyjny, w biegu niemal wbijając się do żyły i podając narkozę. Ja, półprzytomna z bólu, modliłam się o jedno: o zdrowie i życie Alusi. Mojej córeczki.

Kilka godzin później dostałam ją do pierwszego karmienia, krzyczała jak każdy normalny, zdrowy i głodny noworodek. Jednak gdy przemówiłam do niej: Alusiu, Aluńku, to ja, twoja mama

– umilkła, otworzyła szeroko wielkie niebieskie oczy i... słuchała. Słuchała głosu, który śpiewał

jej kołysanki i czytał wierszyki. Poznała ten głos, poznała mnie, swoją mamę, a ja przepadłam.

Przepadłam w tych wielkich niebieskich mądrych oczach, które patrzyły na świat z komiczną powagą i zadziwieniem. Zakochałam się w idealnym pięknie mojej córeczki i choć nadal cierpiałam fizycznie – nie podano mi leków przeciwbólowych, co po cesarce ponoć jest standardem, ale pewnie ktoś zapomniał czy przeoczył – to byłam szczęśliwa, tuląc moją drobinę.

Przeszczęśliwa.

I wtedy...

W drzwiach stanął nieznany mi mężczyzna w białym fartuchu. Pewnie lekarz, może mąż którejś z pacjentek pomylił pokój? Spojrzał na nas dwie spod czarnych, krzaczastych brwi, a we mnie... zamarło serce. „Czerwony alarm! Czerwony alarm!” – rozkrzyczało się coś w moim mózgu. Porwałam śpiącą obok Alusię na ręce i przycisnęłam do siebie, żeby ten mężczyzna nie mógł jej zobaczyć. Uśmiechnął się lekko – teraz wiem, że to był zwykły uśmiech na widok matki i noworodka – ja jednak odebrałam go inaczej, całkiem inaczej...

Otóż, widzicie, stało się coś... o czym trudno mi dziś opowiadać, bo brzmi jak bajka o żelaznym wilku... zresztą nikt nie potrafił tego wysłuchać bez unoszenia z niedowierzaniem brwi, więc od was też bezwarunkowej wiary nie wymagam... tylko psychiatrzy, którzy mnie po wszystkim badali, nie okazywali żadnego zdziwienia, gdy im o tym opowiadałam... otóż przemknęła mi przez umysł jasna, ostra jak skalpel myśl, tak... prosta i świadoma, tak... jasna, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż jest prawdą:

– Chcą porwać Alusię i wywieźć ją do Kaliningradu. Tam sprzedadzą twoje dziecko na narządy.

Nie pytajcie, skąd przyszedł mi do głowy ten Kaliningrad, skąd to urojenie: akurat moje dziecko, do Kaliningradu, porwać i na narządy, ale stało się to dla mnie tak pewne jak fakt, że leżę w szpitalu sama w pustej sali, tuląc do siebie moją kruszynkę.

Właśnie: dlaczego byłam w czteroosobowej sali sama, skoro w innych leżało po parę położnic? – zaczęły przychodzić mi do głowy takie pytania i stałam się coraz bardziej podejrzliwa. Dlaczego pielęgniarka tak dziwnie przygląda się Alusi? Dlaczego uśmiecha się tak, jakby miała nadzieję na szybki zysk? A salowa? Pochyliła się nad łóżeczkiem, zajrzała w śpiącą buzię mojej kruszynki i powiedziała: – Jaki śliczny maluszek! Do schrupania!

Nie, spokojnie, nie pomyślałam wtedy, że moje dziecko zostanie sprzedane kanibalom czy satanistom, ale mój umysł od razu wzmógł czujność: czy salowa zachwyca się każdym noworodkiem? No w to nie uwierzę...

Coraz bardziej, z godziny na godzinę, gdzie tam!, z minuty na minutę brnęłam w tę paranoję, utwierdzając się, że to nie wymysł zmęczonego umysłu, lecz najprawdziwsza prawda.

Przeniosłam dziecko z łóżeczka na moje łóżko i od tej pory nie spuszczałam go z oczu.

Przestałam jeść, bo musiałabym zostawić dziecko na te parę minut bez opieki, przestałam spać –

mój sen był dla maleńkiej śmiertelnym zagrożeniem. To wtedy nastąpiłoby porwanie, tego byłam pewna. Wszyscy – kim byli ci wszyscy? – tylko czekają, aż zmęczona, zamknę oczy, wejdą do pokoju i nim zdążę podnieść alarm „Czerwony alarm! Czerwony alarm!”...

Do tortur psychicznych doszło cierpienie fizyczne: maleńka była głodna, przysysała się do piersi z całej siły, a one, zawsze delikatne i wrażliwe, zaczęły krwawić. Każde zaciśnięcie małych usteczek na brodawce bolało tak strasznie, że miałam ochotę oderwać dziecko od siebie i... I wpijałam paznokcie w skórę dłoni, aż one też krwawiły, zagryzałam wargi, by nie krzyczeć, a na główkę Alusi kapały łzy.

Łzy tym bardziej gorzkie, że mimo znoszonego przeze mnie z trudem, bo z trudem, ale jednak bólu dziecko było nadal głodne! Miałam za mało pokarmu. Alusia chudła i kwiliła żałośnie, ja szlochałam w poduszkę, gdy zasypiała, położna rugała mnie za każdym razem: –

Dziecko musi ssać! Proszę się nie mazać, tylko karmić! Wszystko się unormuje, tylko weź się w garść, kobieto, i ściągaj pokarm, ściągaj do ostatniej kropli!

Nie było ostatniej kropli! – chciało mi się wyć. – Ala wypijała wszystko! A nadal jest głodna! Niech mi ktoś, na miłość boską, pomoże!