I natychmiast włączał się „Czerwony alarm!” – o to Im chodzi. Bym błagała o pomoc.
Tylko czekają, by zabrać dziecko do karmienia i...
Milczałam. A mój umysł brnął w szaleństwo.
Przyjechał Krzysztof. Tak dziwnie patrzył na małą. Uśmiechnął się i chciał ją wziąć na ręce. Po co? Przecież wie, że to nie jego dziecko! Na pewno jest w zmowie z Tamtymi!
Nie pozwoliłam.
Przestał się uśmiechać. Sucho zapytał, czy ma zarejestrować Alę na swoje nazwisko, czy może wpadłam na jakiś inny pomysł. Nie, nie! Niech dziecko będzie nasze wspólne! To o jedno zagrożenie dla Alusi mniej, bo przecież w zmowie z Tamtymi mógł być Czarek! Oczywiście tego na głos nie powiedziałam. Podziękowałam pokornie mojemu mężowi, a kiedy wyszedł, a maleńka nadal była przy mnie, opadłam na poduszki i rozpłakałam się.
Moja druga doba w roli matki przebiegała podobnie do pierwszej: karmiłam i płakałam razem z Alą, gdy ona zasypiała, płakałam w samotności. Gdy musiałam skorzystać z toalety, budziłam dziecko, a gdy zaczynało krzyczeć z głodu, wlokłam się, obolała, i wracałam czym prędzej – słysząc płaczące dziecko, wiedziałam, że wciąż tutaj jest.
Trzeciego dnia przyjechali z Bydgoszczy moi rodzice i wtedy po raz pierwszy próbowałam prosić o pomoc. Kinga-normalna wzięła przez chwilę górę nad Kingą-wariatką.
– Mamo, ze mną jest coś nie tak – zaczęłam, gdy tylko okrzyki radości i zachwytu nad Alusią przycichły. – Ja strasznie się o nią boję... – tu oczywiście zaczęłam płakać, a mama próbowała mnie przytulić, co nie było łatwe, bo przyciskałam do piersi dziecko. – Nie mogę spać, nie jem, tylko jej pilnuję... – mówiłam, łykając łzy.
– Musisz jeść, dziecko! Przecież karmisz! – oburzyła się moja matka i już wiedziałam, że nie usłyszała tego, co najważniejsze.
– Z tym karmieniem też jest wszystko nie tak! – krzyknęłam, zachłystując się łzami. – Ala poraniła mi brodawki! Ssie mleko z krwią, a ja mam ochotę ją odepchnąć!
– To normalne, Kinguniu, wierz mi! Ty też byłaś małym kanibalem. – Matka pogładziła mnie po włosach. – Przywykniesz, wszystko będzie dobrze, one – przy ojcu krępowała się powiedzieć „brodawki” – się uodpornią. Zobaczysz... Weźmiemy wnusię na pół godziny, a ty się zdrzemnij...
– Nie!!! – krzyknęłam tak, że dziecko, które przed chwilą zasnęło, otworzyło szeroko oczy i zaczęło płakać. – Nie – powtórzyłam, bo w głowie Kingi-wariatki włączył się „Czerwony alarm!”. Moja matka i mój ojciec na pewno nie byli w zmowie z Nimi – wtedy jeszcze nie – ale czy daliby radę, dwoje starszych, bezbronnych ludzi, uzbrojonym bandytom z ruskiej mafii?
Wtedy właśnie doszły do mojej świadomości, do świadomości Kingi-wariatki, nowe szczegóły, które jeszcze bardziej uprawdopodobniły „Czerwony alarm!”. Trzech łysoli, niby z ochrony szpitala, nawet mieli mundury dokładnie takie same jak ochroniarze, czekało – gdzie?
tutaj, na oddziale położniczym? na dole, przy wejściu? ukryci czy zupełnie jawnie? – aż ktokolwiek wyniesie Alusię z mojego pokoju i...
Mama żachnęła się nieco, ojciec pokręcił głową – ach te humory młodych matek, ale zamiast zabierać mi dziecko, zrobili coś, za co byłam im wdzięczna: przynieśli do pokoju obiad.
Mój pierwszy posiłek od trzech dni. Pochłonęłam go w mgnieniu oka, wypiłam trzy szklanki kompotu, nie zdając sobie do tej pory sprawy, jak bardzo byłam odwodniona, zjadłam jeszcze jeden talerz zupy, obudziłam dziecko, które zaczęło krzyczeć z głodu, i – zostawiając je pod niepewną opieką moich rodziców – powlokłam się do łazienki. Wzięłam prysznic, też po raz pierwszy od urodzenia Alusi, i wychodząc spod niego, zaczęłam mdleć.
Kinga-normalna wzięłaby to za objaw totalnego osłabienia z głodu i braku snu,
Kinga-wariatka utwierdziła się tylko w swoim obłędzie: a jednak dosypali mi czegoś do kompotu...
Zebrałam się w sobie, przez chwilę trzymając głowę między nogami, i wróciłam do płaczącego dziecka. Wyrwałam je ojcu z rąk i z westchnieniem ulgi, choć wiedziałam, że zaraz będę płakać z bólu, przystawiłam małą do piersi.
Moja matka patrzyła na mnie długą chwilę – już wtedy musiałam wyglądać jak upiór –
ale nie powiedziała ani słowa. Pstryknęli dziecku jeszcze kilka fotek – słodkie maleństwo u piersi swojej mamy – i poszli.
Ja zostałam znów sama z rosnącym przerażeniem i niemalejącym bólem.
Tej nocy na oddziale wydarzyło się coś, co dołożyło drew do ognia. Zmarła jedna z pacjentek. Ale najpierw ja zaczęłam słyszeć GŁOSY.
– Kinga Król – po południu ktoś wymówił moje imię i nazwisko gdzieś na korytarzu.
Nadstawiłam uszu, nie wiedząc wtedy jeszcze, że to nowe urojenie coraz bardziej chorego umysłu. – Kinga Król! – usłyszałam głośniej i wyraźniej.
Czekałam, aż uchylą się drzwi, i ten, kto mnie woła, wejdzie do środka, i... rozglądałam się w panice po pokoju. Dokąd uciekać, jeśli będzie to mężczyzna z kałachem? Bo wiedziałam już, że oprócz uniformów ochrony moi prześladowcy są również uzbrojeni w karabiny.
Ale drzwi pozostawały zamknięte. Klamka ani drgnęła. Za to usłyszałam pod raz trzeci:
– Kinga Król!
I tak miałam słyszeć od tej pory co kilka minut. Przez całą dobę. Bez przerwy. Na okrągło.
Raz było to spokojne:
– Kinga Król.
Innym razem natarczywe czy wręcz agresywne:
– Kinga Król!!!
Później dojdą inne słowa:
– Gdzie jest Kinga Król? Czy jest tu Kinga Król?
To „Kinga Król” nawet Kingę-normalną doprowadziłoby do obłędu. Dla Kingi-Czerwony alarm! było tylko dowodem: są blisko. Czekają.
Podczas wieczornego obchodu zainteresował się moim stanem jeden z lekarzy. Podniósł
do oczu kartę, spojrzał na upiora o imieniu i nazwisku powtarzanym coraz częściej.