– Jak się pani czuje? – zapytał miłym, pełnym troski głosem.
Zaczęłam płakać. Chciałam mu powiedzieć, że już nie mogę wytrzymać, że Oni są coraz bliżej, że dostaję obłędu ze strachu o dziecko, ale zdołałam tylko wydusić:
– Źle. Chcę stąd wyjść.
Pokręcił głową.
– Gorączkuje pani. Jeszcze przez kilka dni zostanie pani z nami.
Kilka dni?! Kilka dni w tym piekle?!
– Jak pani sypia?
– Nie sypiam wcale! – krzyknęłam. – I nie mogę tu zostać! Chcą zabrać mi dziecko!
– Pani Kingo – odezwał się głosem zarezerwowanym dla „trudnych pacjentek” – nikt nie chce zabrać pani dziecka. Podamy pani łagodny środek nasenny, pielęgniarki zabiorą córeczkę na oddział noworodkowy, by mogła się pani zdrzemnąć, dobrze? Jutro rano poczuje się pani lepiej i może ta gorączka spadnie.
„Pielęgniarki zabiorą mi dziecko, kiedy wy mnie uśpicie?!”
Kiwnęłam głową.
Lekarz jeszcze chwilę patrzył to na mnie, to w kartę, po czym uśmiechnął się krzepiąco „z triumfem? fałszywie?”, życzył dobrej nocy i wyszedł.
Gdy pielęgniarka przyniosła mi małą żółtą tabletkę i zaproponowała, że zabierze Alusię, odmówiłam, a gdy wyszła, wepchnęłam tabletkę głęboko pod materac.
– Kinga Król! – usłyszałam tuż za sobą.
Krzyknęłam z przerażenia. Dziecko zapłakało.
Zaczęła się noc pełna koszmarów...
Koło północy trwałam w letargu, nasłuchując powtarzającego się co jakiś czas wołania:
– Kinga Król! – i kroków na korytarzu, które zbliżałyby się do naszego pokoju, ale na całym piętrze panowała cisza. Z rozmów lekarza dyżurnego i pielęgniarek wywnioskowałam, że wybierają się na pół godzinki na czyjeś imieniny dwa piętra niżej i właśnie o północy, gdy oddział
zapadł w sen, cały personel „urwał się” na krótką imprezkę. Wtedy nie dało mi to do myślenia, byłam skupiona na nasłuchiwaniu głosów i kroków, ale...
Ale...
Nie przypomnę sobie dzisiaj, ile minut po opuszczeniu oddziału przez wszystkie pielęgniarki i lekarza rozległ się pierwszy dzwonek alarmowy. Może było to pięć minut, może dziesięć... Wiem, że któraś z pacjentek z naprzeciwko nacisnęła „Czerwony alarm!” wzywający pomocy.
Nikt nie odpowiedział, bo w dyżurce nikogo nie było.
Dzwonek zabrzmiał ponownie. I jeszcze raz.
Czułam go jak smagnięcie impulsem elektrycznym.
Kinga-normalna nie wiedziała już sama, czy to urojenie chorego, wyczerpanego do granic umysłu, czy też rzeczywiście ktoś wzywa pomocy.
Dzwonek zabrzmiał jeszcze raz i ucichł.
Kwadrans – a może pół godziny, nie wiem do dziś – później na oddział wróciło
rozbawione towarzystwo i... i zaczął się koszmar.
Najpierw zaniepokojone głosy, potem krzyk:
– Ona nie żyje! Wykrwawiła się!!! Zrób coś! Ja pierdolę! Kurwa!!! Wykrwawiła się!
Zamieszanie na korytarzu rosło. Któraś z pielęgniarek szlochała, wrzeszczał noworodek, drzwi do wszystkich pokoi pozamykano. Próbowano tę, która się wykrwawiła, wzywając bezskutecznie pomocy, reanimować, ale było za późno. Mogła żyć, gdyby tej nocy nie było imienin dwa piętra niżej. Mogła żyć...
Ja, osłupiała z przerażenia, ściskając w ramionach Alusię tak, że i moje dziecko zaczęło popłakiwać, wiedziałam jedno: zabili kobietę. Oni zabili matkę maleńkiego dziecka. Kolej na mnie. Muszę uciekać!!!
Wypisałam się na własne żądanie następnego ranka. Nikt mnie, mimo że miałam wysoką gorączkę, nie zatrzymywał, bo na oddziale gościł prokurator. Lekarze i pielęgniarki mieli większy problem – jak zatuszować śmierć pacjentki – niż zajmowanie się żyjącymi.
Przyjechał po mnie naburmuszony Krzysztof, półprzytomną z gorączki, bólu i przerażenia zawiózł do domu na Nowogrodzkiej, w którym panował po prostu chlew.
– Miałaś wyjść za trzy dni – próbował się usprawiedliwić.
Stałam w drzwiach pokoju, po którym walały się butelki po piwie i nie tylko – wieczór kawalerski? – i słuchałam nie jego usprawiedliwień, lecz... głosów. Czy zorientowali się, że uciekłam ze szpitala?
Nie.
Byłam bezpieczna.
Alusia była bezpieczna.
Mój mózg z „Czerwony alarm!” przełączył się na „Chwilowo spokojna i bezpieczna”, szczególnie że jedyne zagrożenie, mój mąż, poszło do pracy.
Zmieniłam cuchnącą piwem i papierochami pościel na świeżą, niemal mdlejąc z wysiłku, wyjadłam resztki z lodówki, wypiłam hektolitry lekkiej herbaty i... tuląc przyssane do piersi dziecko, po raz pierwszy od czterech dni zapadłam w głęboki sen.
Trwał pół godziny.
Dziecko zgubiło sutek i rozkrzyczało się, stawiając mnie niemal na baczność.
W mózgu rozdzwonił się „Czerwony alarm!”.
Na klatce schodowej usłyszałam kroki i głos pod drzwiami:
– Kinga Król. Czy jest tutaj Kinga Król?
Chwyciłam w panice za telefon i po chwili krzyczałam:
– Musisz zawieźć mnie do rodziców! Nic mnie nie obchodzi twoja praca, twój szef i twój projekt! Musisz natychmiast wywieźć nas z Warszawy!
To chyba w tym momencie całkowicie zerwałam kontakt z rzeczywistością. Już nie próbowałam logicznie tłumaczyć sobie, że są to urojenia zmęczonego umysłu. To w tym momencie zyskałam pewność: rosyjska mafia naprawdę chce porwać moje dziecko, bo dziecko szefa tej mafii – szczegółów przybywało – ma niewydolność serca. Potrzebują serduszka mojej Alusi, by uratować tamto. Ala i dziecko szefa kaliningradzkiej mafii mają tę samą zgodność tkankową. Oni zrobią wszystko, by uprowadzić moją kruszynkę. Nie cofną się przed niczym. Będą nas ścigać, aż odbiorą mi dziecko i przerobią na narządy.