Jednym słowem: oszalałam.
Kinga umilkła.
Czarek z Aśką wpatrywali się w nią ogromnymi oczami pełnymi przerażenia i
niedowierzania, chociaż przecież... wierzyli każdemu jej słowu. Nie mieli powodu, by wątpić w tę opowieść – może z wyjątkiem imieninowego party, które doprowadziło do śmierci pacjentki (parę dni później Aśka przeprowadziła małe śledztwo i pozbyła się wątpliwości: rzeczywiście tej nocy wykrwawiła się na śmierć jedna z kobiet, choć, jak stało w aktach prokuratora, „lekarze i pielęgniarki uczynili co w ich mocy, zastosowali prawidłowe leczenie i nie było odstępstw od przyjętej w takich wypadkach procedury”, zastanawiał jedynie brak choć jednego zeznania którejkolwiek z pacjentek). Kinga opowiadała historię swego obłędu głosem spokojnym, choć niepozbawionym emocji, parę razy miała w oczach łzy, głos się jej załamywał, ale jakoś się trzymała.
Oni jednak wiedzieli, że to dopiero początek.
I bali się, bali jak cholera, usłyszeć zakończenie...
Chcecie pewnie wiedzieć, czy komuś o tym powiedziałam. Przecież miałam rodziców, miałam przyjaciół...
Próbowałam.
Już pierwszego dnia, gdy znalazłam się pod czułą i troskliwą – nie zaprzeczam – opieką mamy, próbowałam powiedzieć jej o tym, co się dzieje. Płacząc, bredziłam o ruskiej mafii, Kaliningradzie, serduszku Alusi potrzebnym dziecku mafiosa. Mama odrzekła tylko, patrząc na mnie z mieszaniną przerażenia i pobłażliwości:
– Dziecko drogie, co ty wygadujesz? Jak mafia? Odpocznij, prześpij się i przestań się mazać. To zwykły baby blues. To minie. No już, kładź się, bierz dziecko do karmienia... Wiem, że boli, na początku musi boleć... I nie mów mi więcej o ruskiej mafii, bo jeszcze do wariatkowa trafisz. I wtedy rzeczywiście odbiorą ci dziecko.
To mi zamknęło usta.
Podczas wizyty przyjaciółek uśmiechałam się promiennie.
Podczas wizyty lekarki zalałam się łzami. Pocieszyła mnie, że każda młoda matka ma wahania nastroju.
– Ale ja się tak boję... tak boję o dziecko...
– To zrozumiałe, pani Kingo. To tylko dobrze o pani świadczy.
– Ale... ja słyszę... – chciałam dodać: „głosy”, lecz ugryzłam się w język. „Trafisz do wariatkowa i wtedy rzeczywiście odbiorą ci dziecko”. Przecież rodzice nie przeciwstawią się bandytom, gdy ci, uzbrojeni po zęby, przyjdą po Alę, prawda?
Może gdyby lekarka mniej się spieszyła do następnego pacjenta, zwróciłaby baczniejszą uwagę na mój stan. Nie spałam już sześć dni. To jej powiedziałam. Zbyła mnie, że przecież muszę spać, inaczej bym oszalała.
„Bo oszalałam!” – chciałam krzyczeć, ale milczałam.
Powinna zauważyć drżące ręce, podkrążone oczy, czerwone z braku snu i nadmiaru łez, a może każda młoda matka wygląda jak upiór, a nie uosobienie szczęśliwości?
Już wychodziła, gdy zdobyłam się na odwagę i wyszeptałam:
– Mam chyba depresję poporodową.
– To już niemal norma – odparła pogodnie. – Co piąta nowo upieczona matka ma
depresję poporodową. Proszę popijać meliskę, a gdy stan się pogorszy, dam skierowanie do specjalisty, dobrze? Więcej snu, pani Kingo, mniej zmartwień. Dziecko jest zdrowe. Ile kobiet, których dzieci rodzą się z wadami czy niedotlenieniem mózgu, chciałoby mieć takie problemy jak pani...
Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem dzisiaj, powiedziałabym prosto z mostu:
– Mam psychozę poporodową. Długo nie wytrzymam.
Albo nic bym nie mówiła, tylko prosto ze szpitala położniczego pojechałabym do szpitala psychiatrycznego i tam by mnie już nie wypuścili z rąk, o nie, wiem coś o tym. Nie zbyliby mnie
„pij meliskę, dziecko”, ale zamknęli na oddziale ścisłego nadzoru, z dzieckiem czy bez, a gdybym dostała szału – gdyby odebrano mi dziecko – dwóch sanitariuszy poradziłoby sobie i z tym szałem, i ze mną... Przetrzymaliby mnie, faszerując lekami dotąd, aż zaczęłabym „rokować”, i może, czy raczej na pewno, Alusia by żyła.
Wtedy jednak nikt nie chciał widzieć ani słyszeć, co tak naprawdę się ze mną dzieje.
A ja pilnowałam dziecka.
Dzień i noc.
Przez następny tydzień.
Wiecie, jest taka tortura, bardzo wymyślna i skuteczna: pozbawia się torturowanego snu.
Gdy ten zasypia, budzi się go. Natychmiast. Człowiek taką torturę wytrzymuje przez dziesięć dni.
Po dziesięciu dniach ma urojenia i omamy wzrokowe, słuchowe, jakie tylko chcecie, potem próbuje się zabić aż do skutku. Po czternastu dniach umiera.
Ja po czternastu dniach, pewnej nocy ze środy na czwartek, usłyszałam kroki zbliżające się do pokoju, w którym leżałam ze śpiącym dzieckiem. Nawoływania: – Kinga Król! Gdzie jest Kinga Król! – które nie milkły nawet na moment przez ostatnie godziny? Dni? Tygodnie? –
zupełnie zatraciłam poczucie czasu, całymi dniami wpatrując się oszalałym wzrokiem w drzwi pokoju – teraz ucichły.
Nie musieli już wołać, nie musieli szukać. Znaleźli.
Kroki zatrzymały się przy drzwiach. Klamka poruszyła się.
Byłam przygotowana na ten moment. O tak, czekałam, gotowa do ucieczki, od kilku dni?
Tygodni?
Dla zmylenia pogoni naskrobałam pospiesznie na kartce: „POJECHAŁAM Z MAŁĄ DO
KRZYŚKA”, narzuciłam na koszulę kurtkę, owinęłam dziecko w pieluszkę i kocyk i nie namyślając się ani chwili, wyskoczyłam przez okno. Upadłam na kolana – był to karkołomny skok z wysokiego parteru z dzieckiem w objęciach – wsparłam się na ręce, nie wypuszczając Alusi, i pobiegłam przed siebie. Przez dziurę w parkanie, przez pustą, uśpioną ulicę, przez mokre od rosy łąki, byle dalej od domu, gdzie pod drzwiami sypialni czekali Oni. Mafia z Kaliningradu.
Bez tchu wpadłam do lasu.
Ciemności rozjaśniał księżyc w pełni i tylko dlatego nie połamałam nóg, choć dziś go za to przeklinam.
Byłam osłabiona tak bardzo, że mdlałam niemal w drodze do łazienki, ale to było jeszcze pół godziny temu. Teraz nabrałam tytanicznych sił matki broniącej dziecka. Matki walczącej o dziecko na śmierć i życie.