Zatrzymałam się... gdzieś. W środku lasu.
Padłam na kolana pod wysokim drzewem.
– Tutaj... – wydyszałam. – Tutaj będzie dobrze.
Przez całą tę szaleńczą ucieczkę Ala nie wydała z siebie nawet pisku. Gdy odwinęłam kocyk, serce zamarło mi na parę uderzeń, bo myślałam, że nie żyje, że ją udusiłam, przyciskając z całych sił do piersi, ale... nie. Moja kruszynka oddychała, wywijając maleńkimi piąstkami. W
mroku nocy błyszczały jej szeroko otwarte oczy.
Ucałowałam jej pachnącą oliwką główkę.
Między korzeniami drzewa widniała głęboka na pół metra jama. Zaczęłam kopać.
– Jeszcze trochę, jeszcze chwila i będziesz bezpieczna – szeptałam do dziecka, które leżało tuż obok, ciche i spokojne.
Wymościłam jamę mchem i liśćmi. Ułożyłam na nich moje najmilsze kochanie i...
Kinga wybuchnęła płaczem. Oparła czoło o blat stołu i szlochała tak strasznie, jakby miała za chwilę umrzeć z rozpaczy. Czarek siedział nieruchomo, blady jak śmierć. Wzrok miał
wbity w ścianę naprzeciw. Aśka położyła trzęsącą się dłoń na plecach kobiety. Domyślała się, co będzie dalej, i... chciała, i nie chciała słuchać. Jej jedna strona, ta ludzka, wolała nie słyszeć dalszego ciągu, jednak rekin w skórze dziennikarki, podniecony do granic, domagał się krwi.
I dostał tę krew.
Alusia patrzyła na mnie wielkimi oczami, tak jakby wszystko rozumiała. To spojrzenie, ostatnie spojrzenie mojej córeczki będzie mnie prześladowało do końca moich dni. Ale wtedy o tym nie wiedziałam. Myślałam tylko o jednym: Oni są blisko! Ratować dziecko!
Zakryłam jej buzię pieluszką i całe zawiniątko, dokładnie, od stópek, po czubek główki, otuliłam mchem, a potem przysypałam liśćmi.
– Kurwa, nie mogę tego słuchać! – Czarek poderwał się i wybiegł z mieszkania.
Aśka zaś, owszem, mogła.
Siedziała niczym zaklęta w kamień. Chciała więcej.
Dziecko było bezpieczne, choć wiedziałam, że Oni nie odpuszczą. Wcześniej czy później wpadną na nasz trop, na pewno mają psy.
„Zatrzeć ślady!”
Chwyciłam kocyk, z którego odwinęłam wcześniej dziecko, i – jak na filmach
gangsterskich – zaczęłam zacierać niewidoczne ślady swoich stóp. Kluczyłam po lesie, oddalając się od miejsca, gdzie ukryłam dziecko, odciągając pogoń.
Dotarłam nad rzekę. Przycupnęłam pod filarem. Rozejrzałam się ostrożnie, a potem, szorując niemal brzuchem po ziemi, wpełzłam na most.
Cisnęłam kocyk do wody.
Już chciałam wracać do lasu, ukryć się, doczekać do świtu i gdy uznam, że zmyliłam prześladowców, wrócić po Alusię, gdy... Nic z tego! Znaleźli mnie!
Za zakrętem pojawiły się światła samochodu. Zbliżał się powoli.
Owszem – przemknęła mi myśl – znaleźli mnie, ale nie znaleźli jej. Odciągnąć ich!
Odwrócić uwagę od dziecka!
Bez chwili wahania wyskoczyłam na drogę i stanęłam jak słup.
Samochód zaczął hamować z piskiem opon, usłyszałam huk, nie wiedząc, że zostałam uderzona, nie czując bólu, przeleciałam parę metrów i uderzyłam o ziemię, tracąc przytomność.
Stary samochód, prowadzony przez starego weterynarza, wracającego od pacjenta, nie jechał szybko. Gdyby było inaczej, Kinga – i tak pewnie byłoby dla niej lepiej – nie przeżyłaby wypadku. Jednak pan Józef Sowa prowadził forda ostrożnie, szczególnie w nocy (i szczególnie po jednym głębszym), gdy więc jakaś postać wyskoczyła na drogę, wcisnął hamulec,
samochodem obróciło i uderzył kobietę bokiem, nie frontem.
To wystarczyło, by uratować jej życie, ale też by na dwa dni straciła przytomność. I te właśnie dwa dni zadecydowały o losie dwutygodniowej Ali Król... Może jedną dobę by przeżyła, był lipiec, noce ciepłe, dni gorące – o ile nie udusiłaby się pod warstwą liści i mchu, ale drugiego dnia spadł deszcz i szanse na przeżycie noworodka spadły do zera, a ulewa zatarła wszelkie ślady, po których można byłoby dotrzeć do zwłok maleńkiej dziewczynki, choć akcję
poszukiwawczą rozpoczęto natychmiast.
Natychmiast po tym jak Kinga ocknęła się w szpitalu, na sali intensywnej opieki
medycznej, rozejrzała w narastającej panice i wyszeptała:
– Gdzie Alusia? Co z moim dzieckiem?
A pielęgniarka, zamiast odpowiedzieć: „Wszystko w porządku, jest tutaj, obok”, spojrzała na Kingę przerażona i wybiegła szukać lekarza.
Zaraz potem przez szpitalny korytarz przetoczyło się niemal nieludzkie wycie:
„Gdzie moje dziecko?! Porwali moje dziecko!!!”.
Rozległ się rumor przewracanego stojaka na kroplówki – to Kinga zerwała się z łóżka i odrywając monitorujące jej stan kable, wyrywając wenflon z żyły, nie zważając na nic ani na nikogo, rzuciła się do drzwi na ratunek dziecku.
Lekarz już dzwonił na policję, dwie pielęgniarki i salowa próbowały zatrzymać oszalałą kobietę, oddziałowa trzęsącymi się dłońmi przygotowywała silny środek uspokajający, który udało się jej podać pacjentce, nim ta wyrwała się kobietom i dotarła do zamkniętych na kodowany zamek drzwi. Jeszcze parę chwil szarpała za klamkę, wrzeszcząc jak opętana, by wreszcie ze szlochem osunąć się po ścianie, skulić na podłodze niczym embrion i zastygnąć w bezruchu.
Tak znaleźli ją policjanci.
Tak odpowiedziała na pierwsze pytania, po jakich dwóm mężczyznom, którzy niejedno
widzieli i przeżyli, włosy stanęły dęba.
– Co pani mówi? Niech pani powtórzy – poprosił młodszy, licząc na to, że się przesłyszał.
Ale Kinga, Kinga-normalna, wyszeptała, nagle przerażająco przytomna, do bólu
przytomna, przytomna do obłędu:
– Ukryłam moją dwutygodniową córeczkę w lesie. Położyłam w jamie pod drzewem i
zasypałam liśćmi. Znajdźcie ją, błagam. Może jeszcze żyje, może żyje...
Szukało maleńkiego dziecka ponad stu policjantów, ściągniętych pilnie z sąsiednich posterunków, szukali zaalarmowani mieszkańcy okolicznych wsi, szukali sąsiedzi Kingi i jej przyjaciele. Przez dwie doby, mimo że szanse na znalezienie dziewczynki żywej graniczyły z cudem, kilkuset ludzi przeczesywało podbydgoskie lasy metr po metrze, do chwili gdy z rzeki, kilkaset metrów od miejsca, gdzie ford potrącił Kingę, wyłowiono kocyk, który rodzice Kingi, pozostający w potwornym szoku, rozpoznali jako kocyk Ali, a inspektor prowadzący sprawę przyszedł na oddział psychiatryczny, gdzie matka dziecka pozostawała w stanie pół żywym, pół