martwym, i oznajmił głosem stłumionym z gniewu i odrazy:
– Pani jej nie ukryła, pani ją utopiła.
Kinga spojrzała na Aśkę oczami, które przypominały dwie czarne dziury w białej jak ściana twarzy.
Dziennikarka długo nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wreszcie wykrztusiła:
– Zrobiłaś to? Wrzuciłaś ją do rzeki? Mnie możesz powiedzieć prawdę.
Kinga pokręciła głową.
– Ukryłam ją w jamie pod drzewem.
– Znaleźliby! Znaleźliby choć... – „zwłoki” chciała dokończyć, ale to słowo w
odniesieniu do maleńkiego dziecka, kurwa, zaledwie dwutygodniowego!!!, po prostu nie przechodziło jej przez usta. – Kinga, zrobiłaś to?! Utopiłaś ją?!
– Nie!!! – kobieta zerwała się z zaciśniętymi pięściami i furią w oczach. – Po co
miałabym łgać?! No po co?! Żeby uniknąć kary?! Błagałam ich: osądźcie mnie i ukarzcie!
Zasługuję na więzienie! Na dożywocie! Zasługuję na karę śmierci! Zróbcie mi to, co zrobiłam Alusi! Zakopcie żywcem! Błagałam o to na komendzie, u prokuratora, przed sądem. Sprawdź w aktach, jeśli nie wierzysz! Przyznałam się do wszystkiego i prosiłam o karę, bo zasłużyłam na to!
Po co miałabym ci kłamać?!
Aśka nie znalazła odpowiedzi.
Wiedziała, że Kinga mówi prawdę.
Czarek, słuchający tego wszystkiego w korytarzu, też to wiedział. I zaciskał pięści tak jak Kinga, by nie wpaść do pokoju i nie uderzyć jej z całej siły pięścią w twarz za to, co zrobiła swojemu dziecku. Jego dziecku.
Zamiast tego, owszem, wszedł do pokoju i zapytał stłumionym przez nienawiść głosem:
– Jak mogłaś, Kinga? Jak mogłaś mi to zrobić?
Nim jednak Kinga zdołała odpowiedzieć, Aśka jednym skokiem była przy nim. Chwyciła pełnymi garściami koszulę na piersiach mężczyzny i z nadnaturalną siłą, zrodzoną z takiej samej nienawiści jak ta jego, cisnęła nim o ścianę.
– Tobie? Tobie, skurwielu?! A gdzie byłeś, gdy Kinga rodziła twoje dziecko?! Siedziałeś przy niej? Trzymałeś ją za rękę?! Gdzie byłeś, jak popadała w obłęd? Zostawiłeś do siebie choć numer telefonu, by mogła prosić cię o pomoc?! Nie! Ty spierdoliłeś na wieść o ciąży do Australii czy na Księżyc, rzucając jej w twarz pieniądze na skrobankę! Tak było?! – Wyczytała w jego oczach potwierdzenie. Puściła go i wytarła z obrzydzeniem ręce o jego koszulę. – Więc nigdy więcej nie zadawaj tego pytania. Masz ręce po łokcie we krwi swojej córeczki. Jeszcze bardziej niż Kinga. Pierdolony, parszywy tchórz – rzuciła jeszcze z bezgraniczną pogardą, usiadła przy stole i rozpłakała się. Ona, twarda Aśka Reszka, która wyczekiwała tego fantastycznego materiału, rozpłakała się jak małe dziecko, bo Kinga... Kinga była ostatnią osobą na Ziemi, której życzyłaby takiego nieszczęścia.
W tym momencie.
Kinga siedząca obok ze zwieszoną głową i szklistym spojrzeniem.
Kinga ze zgarbionymi ramionami i paznokciami łamanymi co miesiąc w lesie, gdy
poszukiwała swojej córeczki. Czegokolwiek, co po niej zostało. Co mogłaby pochować...
Cisza zamknęła się między nimi.
Przerwała ją Kinga, kończąc swą opowieść.
Rodzina nigdy mi tego nie wybaczyła. Nie potrafiła zrozumieć – tak jak nikt normalny nie obejmie tego rozumem – że w mózgu zwyczajnej, szczęśliwej, młodej matki coś może pieprznąć, coś przeskoczyć na „Uwaga, czerwony alarm!” albo „Uwaga, wojna, ratować dziecko!”, albo
„Uwaga, pożar, skakać z dzieckiem z okna!”, i... i ona to robi. Ta zwyczajna, normalna jeszcze dzień czy dwa wcześniej kobieta robi to, co podsuwa jej chory, oszalały ze strachu mózg. Dla dobra dziecka, w obronie dziecka to dziecko... zabija.
Ludzie już wiedzą, że istnieje coś takiego jak depresja poporodowa, że świeżo upieczona mama zamiast unosić się na skrzydłach miłości i promienieć szczęściem, tonie we łzach, nie ma siły wstać z łóżka, nie chce zajmować się niemowlęciem. Trudno się przyznać przed znajomymi i sąsiadami, że córka czy synowa ma „wiesz, baby blues, takie to nowomodne dzisiaj”, ale do świadomości społecznej istnienie depresji poporodowej już dotarło. Rodzina jakoś godzi się na wizyty u psychiatry, na proszki przeciwdepresyjne, nawet na pobyt w szpitalu. „Marta, Magda czy Małgosia wyjechała do sanatorium, nie, mały został z nami, ona anemię miała, tak, musi nabrać sił”.
Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, czym jest i jak śmiertelnie jest niebezpieczna dla matki i dziecka psychoza poporodowa. Coś, co zaczyna się nagle, bez ostrzeżenia i rozwija błyskawicznie. Coś, czego zaatakowana kobieta nie potrafi zrozumieć ani nazwać – „Skąd, na Boga, ten Kaliningrad?!” – a już na pewno do czego nie może się przyznać – „Uznają mnie za wariatkę i zamkną u czubków, a wtedy... co z dzieckiem?! Przecież jest czerwony alarm, wojna, pożar!!!”.
Próbowałam. Próbowałam mówić, chciałam prosić o pomoc, dopóki jeszcze myślałam racjonalnie, ale nikt nie chciał ani uwierzyć, ani nawet wysłuchać. Nie chciał słyszeć, że „chcą porwać Alusię do Kaliningradu i sprzedać na narządy”. Ty byś uwierzyła? Do dzisiaj, do kiedy nie opowiedziałam ci mojej historii – nie.
Przez tę nieświadomość zagrożenia, przez zmowę niesłuchania wiesz, ile kobiet co roku przeżywa takie piekło jak ja? Powiedział mi o tym doktor Izbicki: około trzystu. A wiesz, ile z nich zabija swoje dziecko albo siebie, albo i siebie, i dziecko? Piętnaście.
Piętnaście istnień ludzkich. Piętnaście ludzkich tragedii.
Tylko dlatego że hormon macierzyństwa w mózgu przestawi wajchę nie w tę stronę co trzeba...
Moi rodzice uciekli, nawet nie wiem dokąd, przed społecznym potępieniem i piętnem rodziców dzieciobójczyni.
Na drzwiach domu ktoś z sąsiadów napisał czarnym sprayem MORDERCZYNI.
I miał rację: tak właśnie się czuję. Zamordowałam moje dziecko i nie mam nic na swoją obronę...
Aśka poderwała głowę.
– Pieprzysz, Kinga! Pierdolisz jak potłuczona! Ty nie cisnęłaś Alą o podłogę, bo za dużo wrzeszczała, i nie zmiażdżyłaś jej krtani, gdy mimo uderzenia główką o próg nadal żyła. Nie zakopałaś jej ciałka pod stertą gruzu, paląc peta dla odstresowania, nie poszłaś potem do kina na horror i nie farbowałaś włosów na różowo na znak żałoby. Z tego, co wiem, musieli cię wiązać pasami w wariatkowie i pilnować całą dobę na okrągło, bo próbowałaś się zabić. Osiem razy, tak? Tak. Ty – w odróżnieniu od mamuśki dwuletniego Przemka – nie kopałaś Alusi w brzuch dotąd, aż pękła jej wątroba i umierała w takich cierpieniach, że odgryzła sobie wargę. Nie włożyłaś jej torby foliowej na głowę i nie dusiłaś przez długich pięć minut jak ta kurwa, mamuśka Grzesia, która zamknęła potem zwłoki dzieciaka w wersalce, by gzić się na owej ze swymi kochasiami. Ty nie zakatowałaś powierzonych ci na wychowanie trojga dzieci i nie katowałaś następnego, dopóki opieka społeczna nie skapowała: „Ups!, coś chyba jest nie tak!”.