– To mówi pani teraz, po dwóch latach od tamtych wydarzeń, ale wtedy, uciekając
bandytom przez las... Co zrobiłaby pani wtedy?
Kinga nie znalazła odpowiedzi.
Nie chciała jej znaleźć, bo musiałaby powiedzieć: „Ukryłabym dziecko jak najlepiej i próbowała odciągnąć pogoń”.
A to zmyłoby ciężar winy z jej sumienia. Nie mogła tak odpowiedzieć. Milczała więc.
Doktor zdjął z nosa okulary i zaczął z namysłem przecierać ich szkła.
– Pani Kingo – zaczął powoli – jeśli wskaże pani bandziorów z tej kaliningradzkiej mafii, którzy wtedy panią ścigali, doprowadzając do ukrycia Ali i w rezultacie do jej śmierci, przyrzekam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zostali odnalezieni, pojmani i skazani.
Kinga uniosła brwi. Czy on sobie z niej kpi, czy...?
– Przecież oni nie istnieją. Byli wytworem mojego chorego umysłu – odrzekła cicho, pojmując, do czego lekarz zmierza.
– I dlatego pani nie została skazana, bo ta Kinga, która ukryła dziecko w jamie pod stertą mchu i liści, też była wytworem pani przerażonej do granic wyobraźni.
Jakież to było logiczne. Jak łatwo byłoby przytaknąć, wymazać winę i zapomnieć. Gdyby nie jeden fakt: Alusia była jak najbardziej prawdziwa, jej śmierć z ręki matki również. I tego nie zmieni nic. Kompletnie nic. Żadne racjonalne wytłumaczenie. Doktor o tym wiedział. Nie musiała tego powtarzać. Zapytała jednak o coś innego, co od rozmowy z Aśką nie dawało jej spokoju:
– Jak to jest z innymi... – ciężko było wypowiedzieć to słowo – ... morderczyniami? Moja koleżanka, dziennikarka, która opisze to wszystko, powiedziała, że ja żałuję tego, co zrobiłam, a one tego, że dały się złapać. Jest pan biegłym sądowym, panie doktorze, dwa lata temu badał pan mnie, z innymi też pewnie pan rozmawiał. Co one czują? Matki, które zabiły dzieci? Jak mogą z tym żyć?
Doktor Izbicki patrzył na bladą, zgaszoną twarz młodej kobiety, milcząc długą chwilę.
Wreszcie odezwał się:
– Więzienia są pełne niewinnych zbrodniarzy. Każdy z nich jest przekonany – i dotyczy to też matek, które z premedytacją, czasem ze szczególnym okrucieństwem, zabiły swoje dziecko, że winny jest każdy, tylko nie one. Gdyby pani słyszała, droga Kingo, jak potrafią zapierać się w żywe oczy, by tylko uniknąć kary... Jak beznamiętnie, bez odrobiny skruchy opowiadają o tym, co robiły swoim dzieciom, bo te były nieposłuszne czy głośne, czy po prostu urodziły się niechciane... Przysłuchujący się tym zeznaniom policjanci czy prokuratorzy, którzy niejedno słyszeli, mają czasem łzy w oczach, a zbrodniarzowi, który przypalał niemowlę papierosami, ot tak, z czystego sadyzmu, nawet powieka nie drgnie, gdy wstaje i mówi, że „nie przyznaje się do winy”... Pani koleżanka jest mądrą kobietą, bo uchwyciła samo sedno, nie podoba mi się jednak, że będzie pisała artykuł na temat tragedii, jaka pani dotknęła. Czy zna ją pani na tyle, by jej zaufać? Czy intencje dziennikarki są czyste, czy też żądna jest sensacji na pierwszą stronę brukowców?
– Robi to dla innych kobiet, które może spotkać to co mnie. Jeśli tym artykułem ocalimy choć jedno dziecko... Nie uważa pan, panie doktorze, że to ważny powód?
– Uważam, że nie jest pani jeszcze gotowa na powtórną konfrontację ze społeczeństwem głodnym kolejnych igrzysk. Dwa lata temu, gdy pół Bydgoszczy chciało zlinczować panią, potem sędziego za to, że wydał wyrok uniewinniający, chroniły panią mury szpitala
psychiatrycznego i pani stan, bardziej przypominała pani warzywo niż człowieka, że powiem obrazowo. Teraz jest pani zupełnie świadoma, a ludzie nie zmienili się ani na jotę. Choćby nie wiem jak łagodnie dziennikarka przedstawiła pani osobę, niektórzy zrozumieją tylko jedno: Kinga K. zabiła swoje dziecko i uszło jej to płazem. Ledwie pani stanęła na nogi, próbuje odbudować swoje życie, wynajęła pani mieszkanie, wróciła do pracy... Dlaczego ryzykuje pani utratę tego wszystkiego? Nie można poczekać z tą publiczną spowiedzią chociaż pół roku, może nawet rok? Aż pani okrzepnie psychicznie, wzmocni się i będzie gotowa przyjąć falę krytyki i nienawiści tych, co nie zrozumieją?
– Tu nie chodzi o mnie, panie doktorze – odparła Kinga bez chwili namysłu. – Tu chodzi o następną kobietę, która dziś czy jutro może popaść w taki sam obłęd i zrobić to samo co ja. Nie wolno mi zwlekać ani chwili dłużej, czy pan tego nie rozumie? Nie chcę przeczytać w jutrzejszej gazecie: „Matka z dwutygodniową córeczką wyskoczyła z dziesiątego piętra”. Nie chcę mieć na sumieniu jeszcze jednej śmierci!
Doktor badał twarz kobiety uważnym spojrzeniem zza szkieł okularów. Widział łzy w jej oczach, widział drżące usta i nie wątpił w szczerość tego, co mówi. Ale znał ją na tyle dobrze, by odpowiedzieć:
– A ja myślę, pani Kingo, i znów będę brutalnie szczery, że to kolejna kara, jaką pani sobie wymierza. Za mało było sześciu miesięcy na moim oddziale, za mało prób samobójczych, okaleczania się i samooskarżania. Za mało poniewierki po ulicy, przymierania głodem i ludzkiej pogardy. Więc wystawia się pani, zupełnie bezbronna, na łaskę tłumu i domaga się
ukamienowania. A pierwszą, która rzuci kamieniem, będzie pani przyjaciółka dziennikarka. Nie podoba mi się to i jako pani lekarzowi, i jako człowiekowi, bo obawiam się, zupełnie poważnie, o pani bezpieczeństwo. Ten artykuł jeszcze się nie ukazał. Może pani jeszcze cofnąć zgodę na jego druk. Bardzo panią proszę...
W oczach doktora Izbickiego Kinga widziała szczerą troskę, tak jak powiedział: lekarza i człowieka, i może parę dni wcześniej zrobiłaby to, o co prosi. Ale... – i tego mu nie powiedziała, może się domyślił? – fakt, że w czwartek, pierwszy czwartek miesiąca, nie szukała Alusi, odpuściła ją sobie, zdradziła własne dziecko, a może straciła szanse na odnalezienie córeczki, ciążył Kindze tak bardzo, że – doktor miał rację – wymierzyła sobie za to karę. Było to irracjonalne, kobieta zdawała sobie z tego sprawę jakąś tam częścią swego umysłu, i może dlatego nie przyznała się do tego doktorowi, miałby pełne prawo zatrzymać ją na oddziale i zamknąć na kolejne pół roku, jednak druga Kinga, nadal dążąca do samozagłady, wiedziała, że czyni słusznie.
– Ufam Aśce – odrzekła na głos. – Była wstrząśnięta moją historią. Wierzę, że jeśli ktoś może ją opowiedzieć tak, jak trzeba, to tylko moja przyjaciółka.
Doktor rozłożył ręce w geście bezradności.
– Boże, chroń nas od przyjaciół. Z wrogami poradzimy sobie sami.
Kinga uśmiechnęła się, choć ten uśmiech nie sięgnął smutnych oczu, po czym pożegnała się z doktorem, nie umawiając na następną wizytę. Czuła, że nie będzie jej już potrzebna.
Aśka odwalała kawał dobrej roboty – tego była pewna. Znając wreszcie miejsce, gdzie Kinga dokonała swej zbrodni: podbydgoskie lasy, udała się do Bydgoszczy, gdzie ludzie, owszem, pamiętali dramatyczne poszukiwania zakopanego żywcem niemowlęcia.
– Zakopanego przez własną matkę, wyobraża to sobie pani?!
– Dla takich nie ma kary na tym świecie ani żadnym innym, kula w łeb, kula w łeb! Albo zakopać, tak jak ta suka, bo co to za matka, zakopała to maleństwo!
– I niech sobie pani wyobrazi – a to do jakiejś gazety ten wywiad? – że sąd ją uniewinnił!
Niby, że wariatka! Wariatka czy nie, powinno się taką łopatą w łeb, do dołu i po robocie, a nie żeby społeczeństwo morderczynię utrzymywało...
– Gdzie mieszkała? A to ja pani tego nie powiem, ale wiem, że gdzieś w okolicach