– Śpij – pogłaskała Kingę po policzku. – Wigilię powtórzymy, gdy się obudzisz.
Rozczulona bezbronnością młodej kobiety i swoim dobrym sercem Aśka wyszła na
palcach z pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
W drodze do kuchni natknęła się na kota. Miauknął cicho.
– Zapomniałam o tobie, biedaku. To co, najpierw podzielimy się opłatkiem, potem
poczęstuję cię rybką, a na koniec kąpiel?
Kot otarł się o nogi kobiety i tanecznym krokiem – jak to koty – przeszedł do salonu, wskoczył na krzesło i sięgnął łapką do złotej bombki, bujającej się na miniaturowej choince kupionej w Tesco, brzydkiej i sztucznej, ale tylko takie mieli tuż przed zamknięciem hipermarketu.
Joasia z uroczystą miną przełamała opłatek, wyszeptała życzenia, wsunęła zwierzakowi kawałek do pyszczka, nałożyła mu na talerzyk śledzia z puszki i przez chwilę patrzyła, jak kot z apetytem wcina. Potem oparła czoło na skrzyżowanych ramionach i rozszlochała się równie żałośnie jak Kinga, płacząc dotąd, aż i jej zabrakło łez.
Aśka
Wiesz, brzydki, bury kocie, jak to jest być najlepszą? Nie, przepraszam, jak mieć obowiązek bycia najlepszą? Nie wiesz? Ta ja ci opowiem.
Rodzisz się jedynaczką, gdy rodzice już dawno stracili nadzieję na dziecko, które będzie ich dumą i chlubą, mądre, piękne i zdolne do nieprzytomności. I oczywiście śliczne jak z obrazka.
Takie, którym będzie można pochwalić się przed sąsiadami w tej swojej pipidówie. Dziecko, które po miejscowej podstawówce, ukończonej na samych szósteczkach, dostanie się bez problemów do najlepszego w powiecie gimnazjum, a potem do renomowanego liceum. Ale liceum to już w stolicy. Żadne tam Legionowa czy inne Pułtuski. Mniejsza o to, że dziecko będzie musiało wstawać o świcie i dojeżdżać przez dwie godziny w jedną i dwie w drugą stronę, przysypiając z nosem w podręczniku, mniejsza, że będzie wracało po nocy, bojąc się strasznie, że je jakiś zboczeniec napadnie i zgwałci, co nie raz i nie dwa prawie się zdarzyło... Dziecko ma się uczyć w najlepszych szkołach. Nie po to przecież rodzice ciężko harują, handlując czym się da, nie po to dziadkowie wyprzedają ziemię kawałek po kawałku, by Joasia powtórzyła ich los. Nie.
Najmłodsza – i jedyna – z rodziny Reszków miała stać się KIMŚ.
A jeśli zawiedzie? Jeśli nie dostanie się na wymarzone przez rodziców studia?
Nie ma takiej opcji!
Więc Joasia, mimo że pada na pysk ze zmęczenia, kończy liceum śpiewająco. Teraz jedynie musi dostać się na dobre studia. Dobre nie tyle dla niej, co według wyobrażeń rodziny.
Matka z ojcem mówią: prawo, tylko prawo! Dziadkowie: medycyna! Nie ma to jak prestiż lekarza. W naszej wsi lekarza jeszcze nie było! Kurwa, czy wszyscy rodzice marzą o tym dla swoich dzieci? O karierze w sądzie czy służbie zdrowia? Luuudzie!!! Prawnik nie jest zbyt szanowanym zawodem, a państwowa służba zdrowia to jakiś ponury żart! Dajcie więc spokój swoim pociechom i niech idą na ogrodnictwo czy filozofię! Albo tak jak ja...
Buntuję się po raz pierwszy w życiu i po cichu składam papiery na dziennikarstwo.
Jezu, kocie, jak ja się bałam im o tym powiedzieć... Przyznać, że nie będę ani papugą, ani konowałem, ale pismakiem. Jaka była awantura, gdy wreszcie się do tego przyznałam! Musiałam zagrozić, że się utopię w studni, jeśli nie pozwolą mi studiować tego, co chcę, a nie to, co oni sobie wymarzyli. Ojciec nie odzywał się do mnie przez dwa tygodnie. Nic. Ani słowa. Mama patrzyła zbolałym wzrokiem to na mnie, to na niego, a ja... ja miałam przesrane.
Żeby ich nie zawieść, przez całe studia – zamiast balować jak reszta normalnych ludzi –
zapierniczałam na dobre stopnie. Najlepsze. Ojciec sprawdzał mój indeks, jak swego czasu dzienniczek ucznia, i wiedziałam, co zrobi, gdy przyniosę mniej niż piątkę z zaliczenia czy egzaminu: koniec sponsoringu. Nie dajesz sobie rady na dziennikarstwie, przerywaj te błazenady i zdawaj na prawo. Albo medycynę. My będziemy szczęśliwi, ty... Ty mniej, ale przyzwyczaisz się.
Pokochasz. Grunt to spełniać marzenia. Nasze marzenia.
Nie odpuściłam.
Sorry, tato, ale wyobrażenie togi czy lekarskiego kitla na moim grzbiecie wywoływało dreszcze. Bynajmniej nie rozkoszy.
Kiedyś, gdy już ukończyłam dziennikarstwo i dostałam pierwszą pracę – w najgorszym szmatławcu, za to szmatławcu o dużym ogólnopolskim nakładzie – i gdy rodzice mogli pochwalić się sąsiadom moim pierwszym artykułem, no, bądźmy szczere: artykulikiem na ostatniej stronie –
przyszło mi do głowy, że to całe dziennikarstwo sobie wymyśliłam im, rodzicom, na złość.
Właściwie było mi wszystko jedno, jak zarobię na apartament w Warszawie i dobry samochód, którym raz w miesiącu zajadę do rodzinnej wsi pokazać, kim jest Aśka Reszka – bo to, i tylko to, było moim celem: superchata i wypasiony wóz. Mogłabym bronić morderców lub leczyć psychopatów. Liczy się cel, a nie środki do celu. Ja wybrałam: będę tropiła afery, celebrytów, ofiary i ich katów, różnych pojebów i psycholi, wszystko jedno. Byle pisać wieeelkie artykuły na pierwszą stronę. Nie cofnę się przed niczym. Nikt mnie nie zastraszy, nikt nie weźmie na litość.
Wywlokę każdy brud. I opiszę. Nawet w szmatławcu. Byle dobrze płacili. Jeśli będzie trzeba, to i dupy dam naczelnemu. Mi nic nie ubędzie, a forsa jest forsą. Cel uświęca środki, czyż nie?
Jak postanowiłam, tak zrobiłam: śledziłam, wywlekałam, dawałam. I już rok po
ukończeniu studiów kupiłam mieszkanie tutaj, w eleganckim apartamentowcu na warszawskim Mokotowie. Oczywiście nie za gotówkę. Aż taka dobra jeszcze nie byłam, a i naczelny miał parę dup do obrobienia. Zaliczkę wyżebrałam od dziadków, którzy te sto tysięcy uciułali w tajemnicy przed rodzicami na godny pochówek czy inne pierdoły – resztę dał bank. Mi pozostało zapierniczać dwadzieścia cztery godziny na dobę, by spłacać kredyt za mieszkanie i audi cabrio –
żebyś widział, bury kocie, miny meneli z naszej wiochy, gdy podjeżdżałam nim pod spożywczy. Po zapłaceniu raty i zakupie paru ciuchów, no, sorry, ale w tym zawodzie muszę jakoś wyglądać, wpieprzałam suchy chleb z serkiem topionym, bo na szynkę nie było mnie stać.