Выбрать главу

Dopiero szturchnięcie w ramię spowodowało, że uniosłam wzrok.

To Paweł, prawa ręka szefa. Twarz miał ściągniętą tak dziwnym wyrazem, że

zrozumiałam natychmiast: już wie. Czytał artykuł. Czy jest w stanie zrozumieć i nadal pracować ze mną pod jednym dachem, czy też...? Nie mogłam nic wyczytać z tej nieruchomej maski.

Bez słowa wskazał gabinet Konrada.

Wstałam i ruszyłam na miękkich nogach w tamtym kierunku odprowadzana spojrzeniami wszystkich współpracowników. Było to najdłuższe dwadzieścia metrów w moim życiu.

Przynajmniej tak mi się w tym momencie wydawało.

Konrad, gdy weszłam do środka, zamykając za sobą drzwi, wyglądał, jakby przybyło mu dziesięć lat. Stał oparty obiema rękami o biurko, a przed nim leżała gazeta, już z daleka krzycząca krwistoczerwonym tytu... zaraz, zaraz, krwistoczerwonym?!

Trzęsącymi się rękami podniosłam gazetę do oczu. Ociekające krwawymi kroplami litery krzyczały: „ŻYWCEM ZAKOPAŁA MALEŃKIE DZIECKO! SĄD JĄ UNIEWINNIŁ!!!”. I moje

zdjęcie na pół strony: zdjęcie wrednie uśmiechniętej morderczyni zadowolonej z tego, co zrobiła.

„Aśka, jak mogłaś?” – Kinga jęknęła w duchu, czując, jak ziemia usuwa się jej spod nóg, a ramiona przygniata ciężar nie do udźwignięcia. Mimo to trwała w pionie, nadal trzymając w trzęsących się rękach nasiąkniętą krwistym tytułem szmatę.

– Kinga – głos Konrada sprawił, że na chwilę oderwała wzrok od tych liter i tego napisu.

Mężczyzna, zawsze spokojny i uśmiechnięty, wyglądał, jakby się miał rozpłakać. – Mam czworo dzieci, kocham je nad życie i... zatrudniam w firmie kobietę, która nie tylko zamordowała swoje dziecko, ale wydaje się z tego dumna.

„Co ty mówisz?! – chciała krzyczeć. – Jak możesz?!”

Ale mógł. Patrząc na jej zdjęcie „zdobiące” artykuł, mógł...

– Skoro nasze sądy są tak... łaskawe – mówił dalej zduszonym przez gniew głosem – że wypuszczają takie... takie jak ty, może Bóg cię osądzi. Idź, kobieto, i nie pokazuj się tu więcej.

Nie mam słów pogardy...

Odwrócił się do niej drżącymi plecami.

A Kinga... po prostu wyszła. Nie zostało nic więcej do powiedzenia.

Wlokła się ulicami miasta, kuląc głowę w ramionach jak wtedy, gdy będąc bezdomną, starała się zniknąć, stać się niewidzialną dla mijających ją, spieszących we własnych sprawach ludzi.

Gazetę z krzyczącym nagłówkiem „ŻYWCEM ZAKOPAŁA MALEŃKIE DZIECKO!” i

swoim zdjęciem widziała wszędzie: na witrynach kiosków, u gazeciarzy, sprzedających sensacyjny news „Następczyni Karoliny M.!”, w rękach czekających na autobus ludzi... Paliło ją każde ludzkie spojrzenie, jakie na niej spoczęło, i w tych spojrzeniach widziała najpierw rozpoznanie, potem szok i nienawiść.

Przyspieszyła kroku.

Po jej ulicy, po Dąbrowskiego, snuło się kilku dziennikarzy, parkowała furgonetka stacji telewizyjnej – nie znali jeszcze dokładnego adresu, ale już zwietrzyli ślad ofiary. Nie, nie ofiary: morderczyni. Ofiarą była tu maleńka, dwutygodniowa dziewczynka, zakopana żywcem przez zwyrodniałą matkę.

Ktoś Kingę rozpoznał, gdy już niemal wchodziła do klatki schodowej. Przed blokiem

zaroiło się od podnieconych dziennikarzy.

Kinga pobiegła korytarzem, pragnąc schronić się w swojej kawalerce, i nagle stanęła jak wryta. Na drzwiach ktoś napisał czarną farbą, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć:

MORDERCZYNI.

Z urywanym szlochem wpadła do mieszkania, przekręciła w zamku klucz, zasunęła obie zasuwy i rozejrzała się w panice dookoła niczym zaszczute zwierzę. Nie miała dokąd uciec.

Odcięto jej drogę na wolność. Ile wytrzyma uwięziona w małym mieszkanku z dzwoniącym raz po raz domofonem, a potem, gdy hieny wtargną na klatkę schodową, z dobijającymi się do drzwi padlinożercami?

– Pani Kingo, tylko jedno pytanie: co pani czuła, zakopując żywe dziecko?

– Kinga, wiemy, że tam jesteś, wyjdź do nas, porozmawiaj! Wytłumacz się!

– Pani Kingo, czuje się pani winna czy niewinna?

Setki pytań i oskarżeń rzucanych przez drzwi...

Zamknęła się w łazience, zakryła uszy rękami, zacisnęła powieki i zaczęła kiwać się w przód i w tył.

„Aśka, co ty zrobiłaś?! Jak mogłaś?!”

Któryś z bardziej zdeterminowanych czy sfrustrowanych dziennikarskich sępów kopnął w drzwi.

Kinga podskoczyła z przerażenia. W mózgu rozdzwonił się „Czerwony alarm!”. Nie,

jeszcze nie. To tylko telefon. Od właściciela mieszkania, które Kinga wynajmowała.

– Proszę pani, słuchaj, ja sobie nie życzę – zaczął bez ogródek. – Ja nie wynajmuję mieszkań kryminalistom. Do wieczora masz się wyprowadzić i nic mnie nie obchodzi, że kaucja, że coś tam. Za kaucję będę musiał odkazić mieszkanie po takiej jak ty. Rozumiesz? Do wieczora!

I gówno mnie obchodzi, że na zewnątrz czyha horda dziennikarzy! Powinni zamykać takie jak ty albo od razu do piachu.

Wysłuchała tej tyrady bez słowa. Rozłączył się. Odłożyła telefon i rozejrzała

otumanionym wzrokiem po małym mieszkanku, któremu już zdążyła nadać cechy domu. Kacper otarł się o jej nogi, zaglądając swej pani w oczy poważnym spojrzeniem.

„Co z tobą będzie? – pomyślała ze znużeniem. – Trafisz do Czarka, jeśli wypuszczę cię przez okno?”

Okno wychodziło na mały ogródek, otoczony z dwóch stron blokami, z trzeciej oficyną.

Tą drogą Kinga mogła jeszcze uciec, była wolna od stada wygłodniałych hien. Ale znajdą ją już niedługo. Zostało mało czasu na spakowanie tego, co będzie Kindze potrzebne na dzisiejszą noc... Do swego starego worka wrzuciła butelkę wódki, tabletki szczęścia, które przepisał jej doktor Izbicki, i jeszcze coś, co przyda się Kindze najbardziej. Teraz tylko stara dobra kurtka na grzbiet, znajome buty i spodnie, które od czasów Bezdomnej leżały zwinięte w najdalszym kącie szafy, i... była gotowa.

Nie oglądając się za siebie, wyszła do ogródka. Podniosła kota, ucałowała jego główkę ustami słonymi od łez wyszeptała słowa pożegnania i ruszyła szybkim krokiem przed siebie, starając się nie słyszeć rozpaczliwego miauczenia spieszącego za nią zwierzęcia...

Aśka spała słusznym snem, czy raczej poalkoholowym snem, do popołudnia. W chwili

gdy Kinga przemykała się ulicami starej Pragi, w kierunku opuszczonych ogródków

działkowych, jej „przyjaciółka” wracała do przytomności, przeciągała się rozkosznie, rzucała okiem na swój piękny artykuł, ozdobiony wzruszającym zdjęciem matki przy grobie córeczki –

ten artykuł, który w kilku tysiącach trafił gdzieś na zadupie, i zupełnie nie ten, którym od rana żyła cała Polska – i w drodze do kuchni włączała komórkę.

I stanęła jak wryta, patrząc na oszalały nagle wyświetlacz telefonu. Esemesy i

nieodebrane połączenia wchodziły jedno po drugim. Tych pierwszych, gdy komórka w końcu ucichła, naliczyła czterdzieści osiem, tych drugich – niemal wszystkie od Czarka – trzydzieści dwa.