Выбрать главу

Ona, nie tracąc ani jednej cennej sekundy, przypadła do łóżka, na którym spowita

bandażami i opleciona przewodami aparatury podtrzymującej życie leżała Kinga. Ujęła szczupłą, tak szczupłą, że niemal przezroczystą dłoń w rękę i nachyliwszy się ku rannej, szepnęła:

– Alusia żyje, słyszysz, Kinga? Znalazłam twoją córeczkę całą i zdrową. Widziałam ją.

Widziałam, kochana. Twoje dziecko żyje.

Aśka cofnęła się, patrząc na nieruchomą twarz kobiety. Liczyła na cud. Na to, że Kinga otworzy oczy, domagając się potwierdzenia i... Przez twarz nieprzytomnej przemknął cień uśmiechu? Czy tylko się Aśce wydawało? Palce dłoni Kingi, które trzymała w swoich, zacisnęły się lekko, leciutko, a potem... potem...

... zielona linia na monitorze skacze w górę i w dół.

Lekarka podrywa głowę znad papierów.

Zielona linia opada i ciągnie się prosto, tnąc monitor na pół.

Salę przecina ostry pisk alarmu, który trwa i trwa...

Trwa, gdy nic nierozumiejącą Aśkę odpychają na bok... Trwa, gdy dookoła pojawia się nagle tłum lekarzy i pielęgniarek... Gdy ktoś krzyczy:

– Uwaga, defibrylacja, raz, dwa, trzy!

Alarm milknie na moment. Wszyscy wpatrują się w ekran kardiomonitora. Wszyscy,

oprócz Aśki, która widzi tylko ten uśmiech na gasnącej twarzy przyjaciółki. I czuje delikatny uścisk jej palców.

Będzie pamiętać ciepło tego uśmiechu i dotyk dłoni Kingi, wiedząc, że choć jej już tutaj nie ma, to dusza, umęczona dusza tej nieszczęsnej dziewczyny wreszcie jest wolna i lekka, bo przecież „twoje dziecko żyje”.

Czyż może być piękniejszy dar na pożegnanie niż te trzy proste słowa?

Kinga, jesteś niewinna.

Twoja córeczka żyje.

Gdybyś mogła ją zobaczyć i przytulić choć raz.

Jeden ostatni raz...

Epilog

I dobrze, Kinga, że nie żyjesz! Wiem, brzmi to brutalnie, podle, cynicznie i co tylko chcesz, szczególnie pół roku po tym, jak cię opłakiwałam i sama mało do psychiatryka nie trafiłam z depresją, ale teraz, z perspektywy tych sześciu miesięcy, powtarzam: dobrze, że nie żyjesz.

Umarłaś na szczęście i dla siebie, i dla swojej Alusi. Bo co by ci przyszło, bidulo, z dalszego życia?

Oczywiście próbowałabyś odebrać swoje własne dziecko i je wychować.

Oczywiście państwo Stanisławostwo (nota bene sprytni byli: nie znam ich nazwiska, telefon, od momentu, w którym powiadomiłam ich o twojej śmierci, nie odpowiada, zniknęli, rozpłynęli się jak kamfora, razem z małą Anią, czyli twoją Alą, ale ja ich kiedyś odnajdę, spokojna głowa), no więc państwo Stanisławostwo próbowaliby o dziecko walczyć.

A sąd, jak to sąd – wiesz doskonale, jakie mam zdanie o polskim bezmiarze

niesprawiedliwości – stwierdziłby, że ty jesteś wariatką (i trochę miałby racji, bo masz „żółte papiery”), a Stanisławostwo to przestępcy (tu też miałby rację, bo przecież nie można, ot tak sobie, zatrzymać znalezionego dziecka, choćby było przysypane liśćmi i mchem) i na czas trwania procesu mała Anio-Ala zostałaby umieszczona w domu dziecka albo rodzinie zastępczej – a nuż trafiłaby do takich psychopatów jak ci, co podopiecznych zamordowali?

Gdyby do tego cyrku dołączył Krzysio-Pysio, bądź co bądź legalny ojciec Ali Król i – no to już byłyby jaja – Czarek, jej ojciec biologiczny, twoja córcia siedziałaby w sierocińcu do pełnoletności, bo mniej więcej tyle trwałaby walką o nią między waszymi czterema frakcjami.

Ja kibicowałabym tobie, oczywiście, choć od razu byłabyś na pozycji przegranej – komu jak komu, wariatce dziecka nie oddadzą i choćby sztab biegłych stwierdził, że jesteś jest już zdrowa jak koń, to sorry, ale „raz zabiła, zabije ponownie” – a ty, co byś zrobiła, usłyszawszy taki wyrok: „pozbawiam Kingę Król praw rodzicielskich, oddając Alicję Król...” komuś tam albo nikomu, czyli opiece społecznej? Oczywiście załamałabyś się i popełniła samobójstwo, czyli dla ciebie wynik byłby taki sam: i tak byłabyś martwa, natomiast twoja córeczka pętałaby się przez całe dzieciństwo po bidulach, a tak ma kochających rodziców i może wyrośnie na normalną, szczęśliwą kobietę.

Rozumiesz teraz, Kinga, że dobrze zrobiłaś, umierając? Dobrze dla swojego dziecka?

Ja wierzę, że... że właśnie dlatego odeszłaś: gdy powiedziałam, że Ala się znalazła, że jej nie zabiłaś, że żyje... wiesz, uznałaś, że możesz umierać w spokoju. Przecież uśmiechnęłaś się do mnie i uścisnęłaś mi rękę, prawda? Pamiętam twój uśmiech i chyba tylko dzięki temu ze sobą nie skończyłam, obwiniając się o twoją śmierć. Bo przecież to mój artykuł cię zabił. Ale i uniewinnił, prawda?

Wiesz, co mnie dobija najbardziej? Że ty, taka dobra, fajna dziewczyna, jak się okazało, całkiem niewinna, leżysz tutaj, pod zimnym czarnym kamieniem – ładny ci pomnik wystawiłam? –

a prawdziwi zwyrodnialcy, te wszystkie Karolinki M., mamcie małych Przemków i Grzesiów, bestie w ludzkiej skórze, zwyrodnialcy, katujący na śmierć trzymiesięczne dziecko – ci wszyscy psychopaci chodzą sobie po świecie bezkarnie, śmiejąc się nam w twarz...

Ja tego nie potrafię zrozumieć i przeboleć.

I tego, że ludzie, normalni, porządni ludzie nie reagują, słysząc krzyki dziecka katowanego za ścianą, u sąsiadów. Że „nie widzę, nie słyszę, nie mówię” jest coraz bardziej powszechne, bo to wygodniej, bo „co się będę wtrącać”, bo przywykli, bo zobojętnieli...

A te wszystkie błękitne linie, kuratorzy, opieki społeczne, sądy? Odbębnić swoje od ósmej do szesnastej i wziąć pensję na koniec miesiąca – oto cała ambicja urzędasów.

Wiesz, chcę się tym zająć. Będę piętnować patologię, ale nie samych przestępców, a tych, co powinni ich ścigać, tępić i karać, choć mój nowy szef powiedział: – Daj spokój, kogo to obchodzi?

Mnie to obchodzi.

Może – tak jak prosiłaś – uratuję choć jedno małe, bezbronne dziecko.

Wiem, że moja krucjata tobie życia nie wróci, ale chociaż tak zadośćuczynię twojej śmierci. Bo żyłabyś, gdybym nie napisała tego artykułu. Ale... żyłabyś w poczuciu winy, a tak dzięki mnie umierałaś szczęśliwa, prawda?

No i uratowałam Kacperka, który zamarzłby w tym śmietniku razem z tobą. Czarek pozwolił mi go zatrzymać. Mam do kogo wracać, choć jest to jedynie brzydki, bury kot.