– Nie dramatyzuj – prychnęła Bezdomna. – Masz chyba rodziców? Przecież nie
zostawiliby cię samej sobie. A jeśli nawet, to nie tak łatwo kogoś wyrzucić na bruk.
– Ciebie jednak wyrzucili – zauważyła złośliwie Aśka, którą wkurzyła ironia w głosie tamtej.
Kinga wzruszyła ramionami.
– Po wyjściu ze szpitala nie miałam dokąd wrócić.
Kinga
Skłamałam. Bez mrugnięcia okiem skłamałam Aśce, bo stracić wszystko, wraz z
ukochanym domem, gdzie dopieściło się każdy drobiazg, każdy kąt, jest naprawdę banalnie prosto. Wystarczy jeden zapis u notariusza, na który – zakochana w przyszłym małżonku – nie zwrócisz uwagi, a gdy przyjdzie co do czego, zastaniesz drzwi swojego domu zamknięte, zamki wymienione, a jeśli pójdzie naprawdę źle, to za tymi drzwiami będzie mieszkał kto inny, zdzierając właśnie tapety, które własnoręcznie kładłaś, i tłukąc kafelki w łazience, dla których przeszukałaś pół Warszawy.
Może nawet ten ktoś otworzy ci drzwi. Może wpuści cię za próg zdumiony, że znasz kod do domofonu, i ot tak, weszłaś na strzeżone osiedle, lecz zaraz potem oznajmi sucho, że mieszkanie kupił dwa miesiące temu, ma na to wszystkie dokumenty i naprawdę nie wie, co tu właściwie robisz, skoro właścicielką lokalu nie byłaś, nie jesteś i raczej nie będziesz, choć gdybyśmy umówili się na kawę... Tu oczko i dwuznaczny uśmiech, bo nadal jesteś piękną, młodą kobietą, grzechu wartą i nie masz na czole wypisane: „Wariatka, trzymać się z daleka”.
Nie miało żadnego znaczenia, że co najmniej połowa pięknego mieszkania w
przedwojennej kamienicy była twoja, bo nie dość, że część pieniędzy dali na nie twoi rodzice –
wtedy gdy jeszcze miałaś rodziców – to przez sześć lat miesiąc w miesiąc ty, z własnych ciężko zarobionych pieniędzy, dzieląc czas między studia a pracę, spłacałaś raty. Jakby tego było mało, miałaś jeszcze na utrzymaniu Krzysia-Pysia, który ze swymi dwiema lewymi rączkami nie potrafił
znaleźć sobie zajęcia innego niż handel używanymi częściami samochodów na Allegro i skakanie między TVN24 a Eurosportem.
Gdy wracam myślami do tamtych lat, nie mogę wyjść z podziwu nad własną głupotą: co za licho mnie podkusiło, by wyjść za tego palanta? Mogłam spokojnie studiować swoją ukochaną architekturę krajobrazu, mogłam kochać się z każdym facetem, na którego zagięłam parol, bo wtedy rzeczywiście byłam niezłą laską, po studiach mogłam zjeździć pół świata, chłonąc jego piękno, a na koniec – czy raczej na początek nowego życia – znaleźć miłego, dobrego mężczyznę i z nim stworzyć ciepły, pełen miłości dom.
Ale nie. Musiałam teraz, zaraz, natychmiast wyjść za największego łajzę, jaki pętał się w murach SGGW. Dlaczego? Oczywiście z miłości!
Nie wierzysz? Kręcisz głową? Pamiętaj, że miłość jest ślepa, a człowiek od niej głupieje.
Wracając do Krzysia Króla: miał jedną wielką zaletę, był kropka w kropkę podobny do mojego ojca – leniwy, owszem, ale całkiem i do końca podporządkowany matce. Mój ojciec nie zrobił jednego samodzielnego kroku bez pozwolenia swojej Niusi kochanej. Ja, jeśli chciałam zachować wolność, musiałam znaleźć sobie kogoś podobnego. I znalazłam. A że byłam ślepa, nie zauważyłam drobnej różnicy: Krzysio-Pysio to nie Zdzisio-Pysio. Ten pierwszy jest cwany i potrafi świetnie grać. Ograł mnie, ot co. Ale o tym później...
Na razie wpadliśmy sobie w oko: ja żywiołowa, roześmiana, zdolna i przez wszystkich lubiana, nie tylko przez kolegów i koleżanki z roku, ale i przez wykładowców – tak byłam postrzegana. Krzyś Król z kolei był typowym outsiderem. Cichy, mrukliwy, niezauważany przez grupę, gdy myślał, że nie widzę, wpatrywał się we mnie cielęcym wzrokiem i szybko odwracał
spojrzenie, gdy go przyłapywałam na gapieniu się. Był totalnym przeciwieństwem kogoś, kogo kiedyś... Kto był... Nieważne. Ważne, że zaczęłam ostentacyjnie uwodzić Krzysztofa Króla, a jak się w tym uwodzeniu rozpędziłam, to nie mogłam przestać. Bo w jednym Krzysio-Pysio był
naprawdę świetny, jeśli nie wybitny: w seksie – to była jego mocna strona. Mógł zawsze i wszędzie. Od wieczora do rana. Był niezmordowany i baaardzo pomysłowy. Potrafił od przodu, od tyłu, z boku, z dołu i do góry nogami. A jeśli zamiast niego wyobrażałaś sobie, że robisz to z Tamtym... Odlot na Alfa Centauri i z powrotem murowany.
Długo na efekty czekać nie musiałam. Bez słowa pokazałam Krzyśkowi test ciążowy, na którym widniały dwie grube krechy. On przyjął tę jakże radosną nowinę bez mrugnięcia okiem –
„weźmiemy ślub i tyle”, ja wzruszyłam ramionami i miesiąc później, w tajemnicy przed całym światem – do dziś dziwię się swojej głupocie – wzięliśmy ślub cywilny.
Dopiero z dokumentem w garści i z obrączkami na palcu poszliśmy z tą cudowną nowiną do rodziców.
Moi byli nieco... przerażeni: „Ale Kinguś, jakże to tak?, a studia?”, za to starzy mojego męża... dostali szału. Na dobry początek od jego ojca usłyszałam, że jestem zdzirą, co złapała ich synunia na dziecko, a może – znając moją reputację – to nie jego dziecko? Że takie jak ja powinno się kastrować. Albo palić na stosie. Albo i jedno, i drugie – kolejność dowolna. Że gdzie synuś miał oczy, by związać się z dziwką, co przed każdym nogi rozkłada – tu musiałam wtrącić:
„Przed panem nie rozłożyłam, może w tym tkwi problem?”, i mało nie oberwałam od teścia po twarzy – i tak dalej, i tak dalej.
Ja po ripoście musiałam uciekać na klatkę schodową, ale przez zamknięte drzwi
dwupoziomowego mieszkania w ekskluzywnym apartamentowcu usłyszałam całą resztę: synuś się rozpłakał, mamusia zaczęła go pocieszać: „Jest jeszcze coś takiego jak rozwód”, a ojciec od razu zaczął dzwonić po najlepszych prawnikach, czy da się ten ślub unieważnić. „Nie? Bo związek został skonsumowany? A jeśli to nie jego dziecko? Też nie? Kurrrwa, co za chujowe prawo w tym kraju!!!”.
Chyba dopiero w tym momencie, na ciemnej klatce schodowej, dotarło do mnie: Kinga, w co ty się wpakowałaś? Do dziś pamiętam dreszcz strachu, który przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, jakbym przeczuwała najgorsze. Potem zgięłam się wpół, zwymiotowałam na lśniące płytki i...