Выбрать главу

Tylko skończony maniak mógł wynaleźć pistolet bez huku.

Ale na to przyjdzie czas później. Teraz wszystko już było w porządku. Przyjemnie pozostawać przy życiu, leżeć w świetle słońca, rozkoszując się…

W świetle słońca? Wewnątrz kosmicznego statku?

Usiadł. Na stopie leżał ogon i jedna łapa psa. Przed nim, wycięty w pancerzu rakiety, widniał interesujący zygzak. Był szeroki na jakieś trzy cale i długi na cztery stopy. Przesączało się przezeń słoneczne światło. Na zewnątrz przysiadły na łapach cztery psy i z uwaga zaglądały do środka.

Musiał poharatać pancerz, kiedy strzelał do ostatniego psa.

Wtem dostrzegł również inne szczeliny w pancerzu. Kiedy to się stało? Och — tak! Kiedy torował sobie drogę powrotną do statku — to te ostatnie sto jardów. Kilka strzałów musiało wtedy dosięgnąć rakiety.

Wstał, by obejrzeć zniszczenia. „Schludna robota” — pomyślał ze spokojem, który towarzyszy czasem histerii. „Tak, sir. To dopra wdy niezwykle solidna robota”.

Pęknięte były także przewody sterowania. To stało się w miejscu, gdzie kiedyś było radio. Poza tym udało mu się jednym wystrzałem zniszczyć zbiorniki tlenu i wody — niezły rezultat strzelecki. I wreszcie — no tak, stało się, co się stać powinno — sprytny, chytry strzał przeciął przewody paliwowe. Cały zapas paliwa posłuszny prawu grawitacji wyciekł, tworząc wokół statku sadzawkę, która z wolna wsiąkała w grunt.

„Nieźle jak na faceta, który nawet tego nie chciał — pomyślał Dixon na skraju szaleństwa. — Palnikiem nie można by lepiej”.

W gruncie rzeczy nie udałoby mu się tego dokonać palnikiem. Pancerze statku były na to zbyt twarde. Ale nie były zbyt twarde dla małej poczciwej nigdy-nie-chybiającej BRONI.

W rok później, kiedy Dixon nadal nie dawał znaku życia, zdecydowano wysłać na planetę inny statek. — Chciano mu sprawić porządny pogrzeb. Przy okazji noszono się z zamiarem odszukania i przywiezienia z powrotem prototypu dezintegratora. Pod warunkiem, że udałoby się go o czywiście odszukać.

Statek ratunkowy wylądował tuż obok statku Dixona. Załoga z zainteresowaniem oglądała pocięty i zdemolowany statek.

— Jacyś faceci nie bardzo wiedzieli, jak się obchodzić ze spluwą — powiedział inżynier.

— Fakt — przytaknął główny pilot. Od strony puszczy doszły ich jakieś głuche odgłosy. Pospieszyli tam, by stwierdzić, że Alfred Dixon nie zginał. Był najzupełniej żywy i podśpiewując sobie właśnie pracował.

Zbudował drewniana chałupę, wokół której założył sobie ogród z jarzynami. Ogród otaczała drewniana palisada. Kiedy podeszli, Dixon wbijał właśnie świeży kołek na miejsce starego, zbutwiałego.

Jak było do przewidzenia, jeden z ludzi krzyknął:

— Dixon, więc żyjesz!

— Cholerna prawda! — powiedział Dixon. — Pospieszcie się, chłopcy, tymczasem, zanim skończę tę palisadę. Te psy to diabelnie brutalne bestie. Ale nauczyłem je odrobiny respektu!

Uśmiechnął się i wskazał na oparty obok — w zasięgu ręki — łuk, sporządzony z podsuszonego, sprężystego drzewka. Przy nim znajdował się kołczan pełen strzał.

— Tak, nauczyły się respektu — kiedy tylko ujrzały, jak kilku ich towarzyszy goni ze strzałami w bokach!

— Ale BROŃ! — wykrzyknął główny pilot.

— Ach BROŃ… — powiedział Dixon z radosnym błyskiem w oczach. — Czy mógłbym bez niej przeżyć?

Wrócił do przerwanej pracy. Nowy pal wbijał ciężką, gładką rękojeścią BRONI.