Jack Campbell
Zaginiona flota 5
Bezlitosny
Dougowi Tillyerowi (znanemu jako Hellfire),
facetowi, który uwielbia książki, pomysły i ludzi;
fanowi stanowiącemu ozdobę wielu konwentów i paneli, na których zawsze ma mnóstwo uwag;
człowiekowi, który odszedł zbyt wcześnie, pozostawiając żonę i nas wszystkich w nieutulonym żalu.
I jak zwykle dla S.
Jeden
Ciężki krążownik „Krenelaż” drżał raz po raz, gdy piekielne lance wystrzeliwane przez okręty wojenne Światów Syndykatu wdzierały się do jego wnętrza. Kolejna salwa kartaczy dotarła właśnie do bakburty. Komandor John Geary musiał przytrzymać się obudowy komputera, by nie upaść. Masywne kule ze stali unicestwiły w okamgnieniu sporą część poszycia. Geary otarł wierzchem dłoni pot spływający na czoło, próbując przebić wzrokiem gęste kłęby dymu, którego przeciążone i padające jeden po drugim systemy podtrzymywania życia nie były już w stanie usunąć z wnętrza okrętu. Jego pierwsze prawdziwe starcie w przestrzeni mogło stać się ostatnim. Nie miał już kontroli nad „Krenelażem”. Krążownik Sojuszu sunął bezwolnie w przestrzeni, w kompletnej ciszy, nie odpowiadając na kolejne celne salwy piekielnych lanc wroga.
Geary nic już nie mógł na to poradzić. Musiał uciekać.
Klął jak szewc, otwierając panel autodestrukcji, by wprowadzić kod autoryzujący. Kolejna salwa piekielnych lanc wbiła się w śródokręcie „Krenelaża” — całe połacie kontrolek na mostku zgasły bądź zmieniły kolor na czerwony. Geary zakładał hełm skafandra ratunkowego, wiedząc, że do eksplozji przesterowanego rdzenia pozostało zaledwie dziesięć minut. Zatrzymał się jednak na moment, zanim opuścił mostek. Nakazał ewakuację całej załogi już wcześniej, gdy zrozumiał, że w pojedynkę może obsłużyć kilka dostępnych jeszcze systemów uzbrojenia, nie wspominając o rozpoczęciu sekwencji samozniszczenia. Kupił swoim ludziom wystarczającą ilość czasu, by zdołali bezpiecznie dotrzeć do kapsuł.
Ale „Krenelaż” był jego okrętem, więc bolała świadomość, że trzeba go opuścić, bo za moment przestanie istnieć.
Kolejny wstrząs sprawił, że krążownik Sojuszu zakołysał się mocno na boki. Kartacze Syndykatu coraz liczniej trafiały w cel. Ściany korytarza zaczęły wirować, przyprawiając Geary’ego o mdłości, grodzie nagle mknęły ku niemu, potem równie szybko się oddalały. W niektóre uderzał mocno, boleśnie. Gdy dotarł do stanowisk odpalania kapsuł ratunkowych, nerwy mu puściły. Biegł wzdłuż rzędu włazów, zastając jedynie puste wyrzutnie albo zaklinowane w nich szczątki zniszczonych szalup.
W końcu znalazł jedną lekko tylko uszkodzoną. Żółta kontrolka zwiastowała problemy, lecz Geary nie miał wielkiego wyboru. Wskoczył do środka, zablokował właz, przypiął się do fotela, uderzył dłonią w przycisk uwalniający i nagle poczuł, jak przyspieszenie wbija go w miękką materię obicia. Kapsuła wystrzeliła w przestrzeń z wnętrza martwego krążownika.
Silnik umilkł po chwili, o wiele wcześniej, niż powinien. Systemy komunikacji nie działały. Dysze manewrowe także. Systemy podtrzymywania życia uruchamiały się z wielkim trudem. Fotel Geary’ego rozłożył się jednak płynnie, rozpoczynając przygotowanie do procedury hibernacyjnej. Pasażer szalupy miał zapaść w sen i spać aż do chwili, gdy służby ratunkowe podejmą jego kapsułę. Zanim Geary do reszty stracił świadomość, dostrzegł kątem oka migającą kontrolkę alarmową i pomyślał, że ktoś kiedyś musi go odnaleźć. Flota Sojuszu odpowie na niczym nie sprowokowany atak Syndykatu, odzyska kontrolę nad przestrzenią otaczającą Grendela i rozpocznie poszukiwania ocalałych członków załogi zniszczonego krążownika. Jego także powinni odnaleźć bez problemów.
Gdy otworzył oczy, dostrzegł rozmazane kształty przedmiotów i sylwetki ludzi. Czuł dojmujące zimno, jakby całe ciało wypełniał lity lód. Nawet jego myśli krążyły wolniej i oporniej niż zwykle. Słyszał odgłosy rozmowy. Próbował wychwycić znajome słowa, w czasie gdy obraz powoli się wyostrzał. Rozmazane sylwetki zamieniały się w kobiety i mężczyzn w mundurach.
— To na pewno on? Potwierdziliście to w stu procentach? — zapytał wielkolud o basowym, tubalnym głosie.
— Jego DNA pasuje idealnie do danych z archiwum floty — odpowiedział mu ktoś inny. — To jest kapitan Geary. Niestety jego organizm ucierpiał bardzo mocno podczas snu hibernacyjnego. To cud, że nadaje się do czegokolwiek. Cud, że udało mu się przetrwać.
— Pewnie, że to cud! — zagrzmiał bas wielkoluda.
Czyjaś twarz pojawiła się nad Gearym, który chcąc odzyskać ostrość widzenia, musiał zmrużyć oczy. Uniform tego człowieka miał identyczny kolor jak munduru floty Sojuszu, ale różnił się od niego kilkoma detalami. Uśmiechający się szeroko mężczyzna miał na ramionach dystynkcje admiralskie, nie przypominał jednak nikogo z dowództwa.
— Kapitanie Geary?
— Ko… man… do… rze… Geary — zdołał w końcu wyartykułować odpowiedź.
— Kapitanie Geary! — Admirał nie zamierzał ustąpić. — Został pan awansowany.
Awansowany? Dlaczego? Jak długo spałem? Gdzie ja jestem?
— Co to… za okręt? — wyszeptał Geary, rozglądając się wokół.
Sądząc po rozmiarach szpitala pokładowego, jednostka ta była znacznie większa od jego krążownika. Admirał się uśmiechnął.
— Znajduje się pan na pokładzie „Nieulękłego”. Okrętu flagowego floty Sojuszu!
Nic tu się nie zgadzało. Flota Sojuszu nie posiadała okrętu liniowego o nazwie „Nieulękły”
— Załoga… Co z moją załogą? — zapytał z wielkim trudem.
Admirał natychmiast spoważniał, cofnął się, ustępując miejsca kobiecie w kapitańskim mundurze. Geary nie przyglądał się dokładnie jej twarzy, zaniepokoiło go widoczne na niej uwielbienie. Jeszcze większe zdziwienie poczuł na widok wielu baretek zdobiących lewą pierś kobiety. Miała ich tam dziesiątki. Cóż za niedorzeczność. A najgorsze było to, że nad rzędami pomniejszych odznaczeń widniała wstęga Krzyża Floty Sojuszu. Geary nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni przyznano ten order.
— Nazywam się kapitan Desjani — oświadczyła kobieta. — Pełnię obowiązki dowódcy „Nieulękłego”. Z żalem muszę pana poinformować, że ostatni żyjący członek załogi pańskiego ciężkiego krążownika zmarł czterdzieści pięć lat temu.
Geary wybałuszył oczy. Czterdzieści pięć lat?
— Jak… długo…
— Okres pańskiej hibernacji to dziewięćdziesiąt dziewięć lat, jedenaście miesięcy i dwadzieścia trzy dni. Zdołał pan przetrwać tak długo tylko dlatego, że był pan jedynym pasażerem kapsuły. — Wykonała religijny gest, rozpoznał go bez trudu. — Z łaski przodków i dzięki żywemu światłu gwiazd przeżył pan i powrócił między nas.
Sto lat? Fala paniki przetoczyła się przez pracujący wciąż na zwolnionych obrotach umysł Geary’ego, gdy usiłował przyswoić tę myśl. Chyba dlatego umknął jego uwadze fakt, że kapitan Desjani traktuje jego odnalezienie w kategoriach duchowych, a nawet religijnych.
Ale naprawdę złą wiadomość dostarczył mu chwilę później ktoś inny. Admirał pochylił się nad nim raz jeszcze i oświadczył z szerokim uśmiechem na twarzy:
— Tak, Black Jack, wróciłeś między żywych!
Geary nie znosił tego przydomku, czemu dał wyraz, krzywiąc się na samo jego wspomnienie. Admirał jednak zdawał się tego nie dostrzegać i przemawiał dalej, nie mrugnąwszy nawet okiem.
— Black Jack Geary powstały z martwych, tak jak przepowiedziano w legendzie, aby pomóc Sojuszowi odnieść największe zwycięstwo i zakończyć raz na zawsze wojnę z Syndykami.