Dwadzieścia cztery godziny później, gdy Geary przeglądał ostatnie raporty o stanie floty, w jego kajucie pojawiła się Rione.
— Udało nam się nawiązać bezpośredni kontakt z obozem jenieckim na trzeciej planecie. Strażnicy boją się nas tak samo jak buntowników okupujących tereny wokół obozu — zameldowała. — Traktują jeńców jako swoistą kartę przetargową i chcą uzyskać za nich, ile się da. Swoich władz także się boją.
— Nawet teraz, kiedy wszystko się rozpada, a Syndykatowi nie zostało zbyt wiele okrętów? — zdziwił się Geary.
— Ludzie ich pokroju nie mogą wiedzieć, jak wielkie straty poniosła ostatnio flota Syndykatu, więc nie ma się co dziwić. Dla nich to naprawdę proste równanie, kapitanie Geary. Jeśli nam się sprzeciwią, mogą zginąć. Jeśli nie będą stawiali oporu, a Syndykat odzyska kontrolę nad tym systemem, zostaną zabici razem z rodzinami.
— Zatem będą walczyli.
— To właśnie nam przekazali.
Spojrzał na hologram unoszący się nad stołem.
— Czy możemy im przemówić do rozsądku? Zagrozić? Albo coś obiecać?
— Próbowałam obu metod. — Rione pokręciła głową, wyglądała na naprawdę zmartwioną. — Zazwyczaj potrzebuję sporo czasu, aby wyłuskać to, co się kryje pod gładkimi słówkami Syndyków, odgadnąć, jakie są ich prawdziwe zamiary, i odnaleźć w nich wszelkie pułapki. Dzisiaj jestem pewna jednego: ci strażnicy z nami nie pogrywają. Mówią, co myślą.
— Jaki opór mogą nam stawić? — zapytał Geary. — Minimalny czy walkę na śmierć i życie do ostatniej kropli krwi? A może coś pomiędzy tymi skrajnościami?
Rione zmarszczyła brwi, zagłębiając się w myślach.
— Doświadczenie mi podpowiada, że opór na pewno nie będzie minimalny. Wydawali się bardzo przeczuleni na punkcie przyszłej oceny ich działania ze strony władz Syndykatu. Ale bez względu na to jak dobrą minę robią, wątpię, aby zamierzali poświęcać życie dla tej sprawy.
— Zatem czeka nas coś pomiędzy skrajnościami. Dziękuję. Pułkownik Carabali ma mnie wprowadzić w plan akcji komandosów mniej więcej za godzinę. Proszę przekazać jej swoją ocenę sytuacji, aby mogła go dostosować.
— Przykro mi, że nie przyniosłam lepszych wiadomości. Czy coś idzie po naszej myśli? — Wiktoria wskazała palcem na wyświetlacz.
— Niewiele. Komandor Lommand z „Tytana” zapewnił mnie, że powinni wyremontować „Niesamowitego” na tyle, by mógł dotrzymać kroku reszcie floty. Z drugiej jednak strony mechanicy dokonujący inspekcji „Intagliaty” wykryli wiele uszkodzeń strukturalnych kadłuba i wychodzi na to, że będziemy musieli porzucić także ten lekki krążownik.
— Zapasy paliwa nadal pozostają na poziomie krytycznym?
— Tak. Po rozdystrybuowaniu wszystkich ogniw wyprodukowanych na jednostkach pomocniczych i odzyskaniu każdego zdatnego jeszcze do użycia z wraków uzyskaliśmy średni poziom rezerw sięgający zaledwie trzydziestu siedmiu procent. A spalimy jeszcze sporo, wchodząc na orbitę trzeciej i przyspieszając po uwolnieniu i przejęciu jeńców, więc w momencie opuszczania Heradao wrócimy zapewne do poziomu zbliżonego do trzydziestu procent. Na szczęście zużycie paliwa na Padronisie powinno być minimalne.
— Zdołamy dolecieć do przestrzeni Sojuszu przy tak minimalnych rezerwach paliwa? — zapytała ściszonym głosem Rione.
Geary wzruszył ramionami.
— W przeliczeniu na dystans do przelecenia powinno nam go bez problemu wystarczyć, ale nie możemy wdawać się w walkę aż do przylotu na Varandala.
— A jeśli będziemy musieli walczyć?
— Wtedy zaczniemy mieć problemy.
Spojrzała na wyświetlacz.
— W takim razie czuję się w obowiązku przypomnieć panu o możliwych rozwiązaniach tej sytuacji.
— Wiem, wiem. — Starał się nie irytować. — Możemy przenieść zapasy na część okrętów i porzucić pozostałe. Ale ja tego nie zrobię. Potrzebujemy każdej jednostki. Sojusz potrzebuje każdego okrętu i każdego marynarza.
— Sojusz potrzebuje przede wszystkim tego okrętu, kapitanie Geary, a jeszcze bardziej syndyckiego klucza hipernetowego, który jest na pokładzie „Nieulękłego”.
— Nie zapominam o tym nawet na moment, pani współprezydent. Zdaje pani sobie sprawę, że oszczędzilibyśmy sporo paliwa, gdybyśmy nie lecieli po jeńców na trzecią planetę?
Obrzuciła go długim, twardym spojrzeniem.
— Chyba zasłużyłam sobie na taką uwagę. Wie pan doskonale, że nawet ja nie śmiałabym sugerować porzucenia tych nieszczęśników na pastwę losu. Dobrze, kapitanie Geary, proszę robić, co uważa pan za stosowne, i oby żywe światło gwiazd nadal nam sprzyjało. Przekażę pani pułkownik swoje wrażenia dotyczące sytuacji w obozie jenieckim na trzeciej i zapewnię, że będę do całkowitej dyspozycji, jeśli uzna, że przydam się do kolejnych rozmów z syndyckimi strażnikami.
— Dziękuję, pani współprezydent.
Godzinę później w kajucie admiralskiej holograficzne wyobrażenie pułkownik Carabali zaprezentowało dwa plany w formie obrazów zawierających odmienne koncepcje operacji uwalniania jeńców wojennych. Widziane z lotu ptaka syndyckie instalacje miały kształt niemal idealnego ośmiokąta, w każdym narożniku mieściła się masywna wieża strażnicza, a pomiędzy nimi rozmieszczono wzdłuż granic obozu mniejsze posterunki. Wysoki gruby mur ze zbrojonego betonu wznosił się pomiędzy budynkami wartowni. Na zewnątrz i wewnątrz rozciągnięto trzy rzędy zasieków z drutu kolczastego. Pas wolnej ziemi między nimi bez wątpienia został zaminowany, strzegło go także kilka systemów gęsto rozmieszczonych czujników. W pewnej odległości od murów zaczynały się ustawione rzędami zabudowania, większość z nich służyła do przetrzymywania więźniów, w pozostałych mieściły się koszary, szpital, część administracyjna i pozostałe przybytki obozu. W samym sercu tego terenu widać było spory pusty plac, to na nim lądowały syndyckie transporty i tam odbywały się codzienne apele.
Geary usiłował sobie wyobrazić, co czują ludzie zamknięci w takim miejscu, wiedząc, że nie mogą liczyć na ratunek. Aż do dzisiaj.
— Mamy dwie możliwości — zaczęła Carabali poważnym do przesady, oficjalnym tonem. — Obie opracowane z uwzględnieniem faktu, że na pokładach ocalałych okrętów mamy już tylko niespełna tysiąc dwustu sprawnych komandosów. To zbyt mało, by opanować obiekt tej wielkości i obsadzić cały teren, nawet gdybyśmy nie napotkali zdecydowanego oporu ze strony strażników wewnątrz obozu. A z tego co zrozumiałam ze słów senator Rione, ci ludzie zamierzają się bronić. — Przesunęła dłoń, wskazując część obozu widoczną na pierwszym z obrazów. — Opcja numer jeden zakłada skoncentrowanie sił i odbijanie obozu sektor po sektorze. Zajmujemy wybrany teren, ewakuujemy z niego wszystkich jeńców, potem ruszamy do następnego. Dzięki temu będziemy mieli wszystkie oddziały w pobliżu punktów zaopatrzenia, zmniejszy się także ryzyko ekspozycji na atak wroga. Minusem tego rozwiązania jest znacznie dłuższy czas przebywania na powierzchni, a jeśli wróg się zorientuje w naszej taktyce, zyska czas na przeniesienie jeńców z sektorów, których jeszcze nie zajęliśmy, albo na okopanie się pomiędzy nimi i używanie ich jako żywych tarcz. Dlatego nie polecam panu tej opcji. — Spojrzała w stronę drugiej mapy. — Alternatywą jest zrzucenie komandosów wzdłuż granic obozu oraz drugiej grupy w samym jego centrum. Nie mamy wystarczającej liczby ludzi do zabezpieczenia całego terenu, ale możemy obsadzić najważniejsze podejścia i odciąć obóz. Po zabezpieczeniu murów część sił ruszy w stronę centrum obozu, likwidując punkty obrony albo omijając najsilniejsze gniazda oporu, zbierając jeńców po drodze i kierując ich na centralny plac. Stamtąd będziemy ich podejmowali maksymalnie szybko. Dzięki zastosowaniu tej taktyki nie damy wrogowi czasu na koncentrację i przenoszenie jeńców, a w miarę zbliżania się do środka obozu nasze oddziały będą coraz mocniej zwierały szeregi, co pozwoli im efektywniej walczyć. Minusami takiego rozwiązania jest zbytnie rozproszenie sił, zwłaszcza na początku operacji, przez co nasze oddziały nie będą mogły się wspierać wzajemnie. Zrzut też nie będzie zbyt bezpieczny, zważywszy, że wahadłowce muszą lecieć wzdłuż murów i strażnic.