— Wracam na mostek.
— Ale… — zaczął Geary.
— Zobaczymy się na mostku, sir. — Zasalutowała z wielką precyzją i opuściła salę.
Geary spojrzał w kierunku Duellosa.
— O co chodzi? Co chciała powiedzieć Cresida?
Zamiast odpowiedzieć, Roberto uniósł dłoń.
— Proszę mnie w to nie wrabiać, sir.
— W co?
— Proszę porozmawiać z przodkami. Któryś z nich powinien coś wiedzieć o kobietach… — Duellos przerwał, sięgnął do wyłącznika, lecz zawahał się. — Nie, nie mogę zostawić pana bez odpowiedzi w takim momencie. Dam panu wskazówkę. Jeśli dwoje ludzi angażuje się w związek, nawet przelotny, to osoby ich znające zaczynają się zastanawiać, co jedno w drugim widziało.
— Chodzi panu o Rione i mnie? Zastanawiacie się, co w niej widziałem?
— Na żywe światło gwiazd, to nie powinno pana dziwić, sir. — Duellos wbił tępe spojrzenie w pokład. — My, ludzie, jesteśmy naprawdę dziwnym gatunkiem. Nawet w momentach ważących o losach całej rasy jesteśmy w stanie zdryfować w obszar najstarszych i o wiele mniejszych osobistych dramatów.
— Może tym sposobem oddalamy od siebie myśli o realnych zagrożeniach — zasugerował Geary. — O konsekwencjach, jakie nam grożą, jeśli nie podołamy. Wcześniej nasza przegrana oznaczała utratę życia i okrętów, może nawet porażkę Sojuszu. Dzisiaj wiemy, że byłby to koniec wszystkiego. Jak pan ocenia nasze szanse?
— Nie wierzyłem, że uda nam się przebyć choć połowę tej trasy, którą pokonaliśmy — przypomniał mu Duellos. — Wszystko jest możliwe.
— Ale dlaczego oni to robią?
— Obcy? Może jak już powiemy i zrobimy wszystko co trzeba, powinniśmy zapytać ich o to osobiście? — Twarz Duellosa zamieniła się w kamienną maskę. — A jak już zadamy to pytanie, powinniśmy wycelować w nich kilka baterii piekielnych lanc, by mieć pewność, że odpowiedzą.
— Kolejna wojna? — zapytał Geary.
— Może. A może nie. Ci Obcy nie wyglądają na specjalnie walecznych.
— Za to my wyglądamy.
— Tak. — Duellos uśmiechnął się nieprzyjemnie. — I może dlatego zdecydowali się na podjęcie działań. Może po prostu mają przed nami stracha.
Po siedmiu kolejnych godzinach dotarli do punktu skoku na Varandala. Godzinę wcześniej flota przecięła wektor kursu drugiego mocno uszkodzonego syndyckiego okrętu linowego. Tego, który ucierpiał w ostatnim starciu z „Upartym”. Geary włóczył się niespokojnie po korytarzach „Nieulękłego”, wymieniając od czasu do czasu krótkie zdania z członkami załogi, nie potrafiąc pozbyć się z głowy natarczywych myśli o nadchodzących wydarzeniach. Zwycięstwo na Varandalu wydawało mu się kluczowe dla przetrwania tej floty, a kto wie, czy nie całego Sojuszu. Samo przekroczenie granicy, jak się okazało, nie załatwiało jeszcze sprawy. Wciąż pozostawały do rozwiązania problemy ogromnej wagi. A bez zwycięstwa na Varandalu nie będzie można uczynić kolejnego kroku. Krążył więc po znajomych zakamarkach okrętu, rozmawiając z obsadami baterii piekielnych lanc, mechanikami, kukami, personelem administracji, specjalistami wszelkiej maści i wszystkimi tymi, dzięki którym „Nieulękły” mógł stanowić idealnie funkcjonującą maszynerię.
Dzisiaj uświadomił sobie po raz pierwszy, że utrata tego okrętu, choć nie on był jego kapitanem, byłaby dla niego równie bolesna jak porzucenie wraku „Merlona”.
Dotarł aż do komnat modlitewnych, skorzystał z okazji, by porozmawiać z przodkami, nie znalazł w tym jednak żadnego ukojenia. Nie mogli przecież zagiąć czasu i przestrzeni, przerzucając jego flotę już w tym momencie na Varandala, aby przyspieszyć starcie z flotyllą rezerwową Syndykatu. I rozstrzygnąć to wszystko natychmiast, bez czekania. Ale przestrzeń kosmiczna jest niewyobrażalnie wielka, czekało go jeszcze sześć godzin lotu do punktu skoku, a potem niemal cztery dni przebywania w nadprzestrzeni.
W końcu wrócił do sekcji wywiadu.
— Gdzie jest ta pojmana Syndyczka? — zapytał.
— W drodze do aresztu, sir — odparł porucznik Iger. — Odprowadza ją kapitan Desjani.
Ostatnie zdanie zaniepokoiło Geary’ego.
— Czy to standardowa procedura?
Szef komórki wywiadu zaprzeczył, kręcąc głową.
— Nie, sir. — Spojrzał w stronę pokoju przesłuchań, krzywiąc się z niesmakiem. — Nie dopuszczamy do fizycznego znęcania się nad jeńcami, sir. Ale odprowadzamy ich do aresztu tymi samymi korytarzami, z których korzystają członkowie załogi, a ci robią co mogą, by „umilić” im taką podróż.
— Więźniowie trafiają na ścieżki zdrowia?
— Tak, sir — przyznał Iger. — Nie w fizycznym sensie, tu chodzi raczej o wyzwiska, gesty, rzucanie miękkich przedmiotów, którymi brudzi się im mundury. Ludzie rozładowują się w ten sposób. Komandosi otrzymują rozkaz pilnowania, aby więźniowi nie stała się krzywda, ale dopuszczają niski poziom agresji ze strony marynarzy.
Nietrudno było to zrozumieć. Załoga okrętu wojennego rzadko ma okazję stanąć z wrogiem oko w oko. Geary spojrzał w stronę włazu, za którym zniknęła niedawno Desjani.
— Ale załoga nie odważy się na podobne wystąpienia, jeśli więźniowi towarzyszyć będzie dowódca okrętu.
— Raczej nie, sir.
Dziwna sprawa. Taki rycerski gest wobec wroga. Geary odczekał stosowną chwilę i zaprosił Desjani do swojej kajuty, nie precyzując dokładnie czasu spotkania.
— Nie otrzymałem jeszcze od pani ostatecznej oceny naszych planów — powiedział, gdy w końcu pojawiła się przed nim.
— Proszę o wybaczenie, sir — odparła Tania. — Moim zdaniem to najlepsze rozwiązanie w tak niekorzystnej dla nas sytuacji. Nie potrafiłam wymyślić niczego lepszego, sir.
— Dziękuję, wolałem się upewnić… — zamilkł na moment. — Słyszałem, że eskortowała pani syndyckiego jeńca do aresztu.
Desjani spojrzała na niego beznamiętnie, nie zdradzając żadnych emocji.
— Tak jest.
— Czy to nie dziwne? Jeśli zamierzamy zakończyć tę wojnę, będziemy musieli nawiązać kontakty z takimi oficerami jak ona. Z ludźmi dotrzymującymi słowa i dbającymi na tyle o własne załogi, że powstrzymają się od wydawania bezsensownych rozkazów. Ale żeby zmusić ich do rozpoczęcia takich rozmów, musimy najpierw zrobić co w naszej mocy, by ich pozabijać.
— „Dziwne” to chyba nie jest najwłaściwsze określenie tej sytuacji, sir. — Wyraz twarzy Desjani nadal nie pozwalał na odgadnięcie jej myśli. — Gdyby ludzie jej pokroju nie walczyli z takim oddaniem za rząd, którego się boją, już dawno byłoby po tej wojnie. Chyba raczej nie możemy liczyć na to, że Syndycy staną się nagle, w masie rzecz jasna, partnerami do szczerych i uczciwych rozmów. Pan też wie o tym doskonale, mając w pamięci, jak wiele razy próbowali nas oszukiwać w czasie tej podróży.
— To prawda — przyznał Geary. — Czy mogę zadać pani osobiste pytanie?
Desjani opuściła wzrok, potem spojrzała mu prosto w oczy i skinęła głową.
— Dlaczego eskortowała pani osobiście tę Syndyczkę?
Tania nie odpowiedziała od razu, zamiast tego ponownie wbiła wzrok w podłogę i zaczęła kręcić głową.
— Zachowała się honorowo. Sądziłam, że należy jej się za to odrobina szacunku. To wszystko.
— Chciała się poświęcić, aby ocalić życie swoich podwładnych — stwierdził Geary. — Przyznaję, że zrobiła tym wrażenie na mnie jako na byłym dowódcy okrętu.
— Proszę nie drążyć tego tematu, sir. — Desjani spojrzała mu prosto w oczy, minę miała zaciętą. — Nadal nienawidzę ich za to, co zrobili. Jej także nienawidzę. I jestem pewna, że ona żywi wobec nas podobne uczucia. Czy człowiek znający pojęcie prawdziwego honoru walczyłby po stronie Syndykatu?