— Nie potrafię odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Widzę jedynie kilka podobieństw w naszych zachowaniach. W odniesieniu do niej, rzecz jasna.
— Czy to my zabiliśmy jej młodszego brata? — Desjani przymknęła oczy, gdy te słowa wymknęły się jej z ust, a potem zaczerpnęła mocno tchu przez wciąż zaciśnięte zęby. — Może i zabiliśmy. Tylko w którym miejscu nienawiść i zabijanie przestają mieć sens?
— Nienawiść zawsze jest bezsensowna. Zabijanie bywa czasem koniecznością. Robisz to, bo musisz bronić rodziny, domu i tego wszystkiego, co jest cenne dla ciebie. Ale nienawiść wypacza jedynie umysły i zaślepia ludzi do tego stopnia, że nie są w stanie ocenić, czy zabijanie jest konieczne, i co chyba ważniejsze, kiedy należy przestać zabijać.
Patrzyła na niego z wciąż zaciętą miną, lecz wzrokiem błądziła po jego twarzy, szukając kontaktu.
— Żywe światło gwiazd tak panu powiedziało?
— Nie. To słowa mojej matki.
Tania uspokoiła się nieco, potem uśmiechnęła jednym kącikiem ust.
— Słuchał pan swojej mamy?
— Czasami.
— Czy ona… — Desjani przerwała w pół zdania, poważniejąc w ułamku sekundy.
Geary nie miał problemu ze zrozumieniem, dlaczego tak się stało. Bez względu na to, o co chciała zapytać, zdała sobie nagle sprawę, że osoba, o której mówi, nie żyje już od wielu lat. Jak wszyscy, których kiedykolwiek znał. Zestarzała się i zmarła w czasie, gdy on pogrążony w śnie hibernacyjnym dryfował gdzieś pomiędzy szczątkami swojego okrętu na Grendelu. A wszystko dlatego, że Światy Syndykatu zaatakowały bez ostrzeżenia. Dlatego, że zdecydowały się wypowiedzieć tę wojnę.
— Odebrali panu całą rodzinę — powiedziała w końcu. — Odebrali panu wszystko.
— Tak. Mam tego świadomość.
— Tak mi przykro.
Zmusił się do uśmiechu.
— Muszę z tym jakoś żyć.
— Nie pragnie pan zemsty?
Tym razem to on musiał na moment opuścić wzrok, aby zebrać myśli.
— Zemsty? Przywódcy Światów Syndykatu, którzy rozpętali tę wojnę, także nie żyją już od dawna. Uniknęli kary, jaką mógłbym im wymierzyć.
— Ale ich spadkobiercy wciąż są u władzy — przypomniała mu Desjani.
— Powiedz mi, Taniu, ilu ludzi mam zabić albo ilu poprosić, by zginęli w imię zemsty za czyn popełniony sto lat wcześniej? Nie jestem ideałem. Gdybym dostał w swoje ręce sukinsynów odpowiedzialnych za to wszystko, sprawiłbym, że cierpieliby niewysłowione męki. Ale oni już nie żyją. A ja zaczynam mieć problem ze zrozumieniem, o co my wciąż walczymy, oczywiście pomijając zemstę za kolejne porażki i okrucieństwa popełniane przez drugą stronę. W tej chwili nasza wojna to zaklęty krąg reakcji na reakcję. Wie pani równie dobrze jak ja, że powoli dochodzimy do momentu, w którym ani Sojusz, ani tym bardziej Światy Syndykatu nie będą w stanie prowadzić dalszych działań, ponieważ ich gospodarki załamią się pod ciężarem wydatków na niekończące się zbrojenia.
Desjani potrząsnęła głową, podeszła do najbliższego krzesła i usiadła na nim, wbijając wzrok w pokład.
— Przez wiele lat pragnęłam tylko jednego: zabijać Syndyków. Chciałam wybić wszystkich. Żeby wreszcie zapanował pokój i żeby nie mogli pozbawić życia nikogo więcej. Ale na to nie mamy szans. Raz oni wygrywają, raz my. A ilu z nich musi zginąć, żeby powetować mi śmierć brata? Choćbym osobiście załatwiła każdego, Yuriego by mi to nie wróciło, a kiedy na Wendigu zobaczyłam syndyckich chłopców takich jak on, zaczęłam się zastanawiać, jaki sens ma zabijanie czyichś braci, aby pomścić swojego. Czy robimy to tylko po to, by inni poznali, czym jest cierpienie? Uznałam to wtedy za wystarczający powód. A dzisiaj zaczynam marzyć o tym, by bracia, siostry, mężowie, żony, ojcowie i matki innych ludzi nie musieli już ginąć. Nie wiem jednak, w jaki sposób można by do tego doprowadzić.
Geary usiadł naprzeciw niej.
— Stoimy przed taką szansą. Gdy wrócimy do domu, odegra pani bardzo znaczącą rolę w urzeczywistnieniu tego marzenia.
— Pan też będzie miał sporo rzeczy do załatwienia po powrocie do domu. Gdybym tylko wiedziała, jak mogę pomóc!…
— Dziękuję. — Odwrócił wzrok, spoglądając gdzieś w przestrzeń. — Wciąż jeszcze nie potrafię sobie uzmysłowić tego, że odeszli wszyscy, których znałem. Dopiero po powrocie będę musiał naprawdę stawić czoło tej myśli. Ciekawe, czy znienawidzę wtedy Syndyków tak mocno jak pani.
Spojrzała na niego z niepokojem.
— Powinien pan być lepszy od nas. Przecież to pana wybrało żywe światło gwiazd.
— Czy to znaczy, że nie wolno mi nienawidzić Syndyków?
— Jeśli to ma przeszkodzić w pana misji, nie może ich pan nienawidzić.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę.
— Wie pani, kapitanie Desjani, właśnie dotarło do mnie, że co jakiś czas pani zdaje się mi rozkazywać.
Niepokój na twarzy Tani stał się jeszcze wyraźniejszy.
— Nie wydaję panu rozkazów, sir. Ja tylko mówię, co powinien pan zrobić.
— Widzi pani w tym jakąś różnicę?
— Oczywiście. Mówimy o dwóch różnych rzeczach.
Geary czekał chwilę, lecz Desjani nie zamierzała rozwijać myśli, którą traktowała jako oczywistość. Dyskutowanie tej kwestii nie przyniosłoby też niczego jemu, dlatego postanowił ją pominąć.
— Dobrze. Ale… — zamilkł na moment, zastanawiając się, czy powinien wspominać o czymś, co go poważnie niepokoiło, szybko jednak doszedł do wniosku, że jeśli ma poruszyć ten temat, najrozsądniej będzie zrobić to w obecności Desjani. — Boję się swojej reakcji. Na razie nie odczułem tego wszystkiego zbyt mocno, przynajmniej w wymiarze emocjonalnym. Byłem zbyt oszołomiony, kiedy wybudzono mnie z hibernacji, a gdy uświadomiono mi, ile czasu spałem, popadłem w otępienie.
— Wyglądał pan jak zombie — przyznała Tania znacznie łagodniejszym tonem. — Pamiętam, że zaczęłam się wtedy zastanawiać, czy Black Jack naprawdę przeżył.
— Nie wiem jak on, ale ja przeżyłem. — Geary przyglądał się własnym dłoniom, musiał głęboko zaczerpnąć tchu, żeby kontynuować. — Z konieczności odłożyłem tę sprawę na bok, kiedy zaproponowano mi objęcie dowództwa floty. I zrobiłem to. Nie pogodziłem się z tym jednak. Dlatego nie wiem, co będzie, gdy wrócimy do domu. Jedno jest pewne: zdam sobie w końcu sprawę, że wszyscy, których znałem, już nie żyją, i uderzy mnie to o wiele mocniej, ponieważ zobaczę, jak świat się zmienił, i poczuję, że jestem na nim zupełnie sam.
— Nie będzie pan sam — zapewniła go Desjani szeptem, lecz usłyszał dokładnie każde słowo.
To oświadczenie było zbyt bliskie tematowi, którego nie wolno im było poruszyć ani nawet myśleć o nim. Zaskoczony tym podniósł szybko głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Odwróciła wzrok.
— Musiał pan to ode mnie usłyszeć, sir. — Wstała, wyprężyła ciało, stając na baczność. — Proszę o pozwolenie odmeldowania się. Jeśli nie ma pan do mnie innych pytań, chciałabym wrócić do wypełniania swoich obowiązków.
— Oczywiście. Dziękuję, kapitanie Desjani.
Gdy wyszła, sprawdził, ile czasu pozostało do skoku na Varandala. Jeszcze pięć godzin.
Flota Sojuszu zbliżała się do punktu skoku, zostawiając za sobą wrakowisko na polu niedawnej bitwy o Atalię. Kulisty obszar wypełniony szczątkami zniszczonych okrętów powoli dryfował w przestrzeni, nieustannie powiększając rozmiary.