Выбрать главу

Nie będę też grzeszył uskarżaniem się na mój ciężki los felietonisty. Pisanie felietonów bywa oczywiście zajęciem nikczemnym, ale w końcu z własnego wyboru człowiek skazuje się niekiedy na obcowanie z nikczemnymi płodami myśli ludzkiej, nie mam zatem co narze- kać, że finały bywają przykre. Satysfakcji zresztą doznałem niechybnie więcej niż przykrości, bo w końcu, jak bolało tych, których miało boleć tak, że dziecinnieli z bólu, to też była satys- fakcja. Ale największą, wyznam z całą pychą, z moich satysfakcji była ta, że gdy pewnego razu zdarzyło mi się napisać stosunkowo jadowity tekst, Jerzy Turowicz przeczytawszy ma- szynopis i znalazłszy w nim jakieś nie zauważone przez korektę literówki (nie tylko w tej dziedzinie bywa on sprawniejszy od ludzi, co mogliby być jego prawnukami), otóż Turowicz przyniósł mi ten felieton, położył na biurku, pokazał poprawione przez siebie błędy, w oczach pojawiły mu się osobliwe błyski, spojrzał jeszcze na pierwszą stronę i powiedział radośnie: – Będzie samobójstwo, zachichotał z lekka diabolicznie i obrócił się, i poszedł sobie koryta- rzem pomiędzy naszymi boksami.

Cud czasu ujemnego

Niedziela, a zwłaszcza niedzielne przedpołudnie to był czas cudów, w niedzielne przed- południe Morze Czerwone rozstępowało się przed ludem Izraela, Królewna Śnieżka budziła się ze śmiertelnego snu, z grobu podnosił się Łazarz, rozstępowało się zbocze góry i widać było złotą łunę sezamu. Cuda następowały z zawrotną prędkością, jeden po drugim.

Szkółka niedzielna kończyła się o pół do jedenastej i o tej samej godzinie zaczynał się po- ranek filmowy. Gnaliśmy na złamanie karku, rozwijaliśmy kosmiczne prędkości niczym dzie- siątki lat później Jerzy Jarzębski w swoim sławnym trabancie. Dom Zborowy od kina „Ma- rzenie” dzieliło może dwieście, może trzysta kroków i z Jerzykiem Cieślarem osiągaliśmy na tej trasie czasy ujemne, całkiem jak Jarzębski na trasie Gołębnik – Jagiellonka. Wiem, co mówię, jechałem raz z tym znawcą prozy współczesnej z Gołębnika do Jagiellonki. Marian Stala może potwierdzić, bo on też jechał. On też na początku lat osiemdziesiątych nierozważ- nie wsiadł do złowieszczego trabanta. Nie powinniśmy byli tego czynić, nie powinniśmy wsiadać do auta Pogromcy Przestrzeni. Space-Killer – taki właśnie angielski, czerwonymi literami uczyniony napis widniał na czarnej masce samochodu młodego uczonego i choćby to powinno być dla nas ostrzeżeniem. Twarz Jarzębskiego, zwykle niezwykle nieruchoma, była wtedy, kiedy proponował nam przejażdżkę, jeszcze bardziej niż zwykle nieruchoma, i to też powinno nam było dać do myślenia, ale nie dało. Dziś już zresztą wszystko jedno, wsiedliśmy i ryknęły motory, i architektura Krakowa eksplodowała za nieludzko brudnymi szybami. Wsiedliśmy i przeżyliśmy, wsiedliśmy pod Gołębnikiem za pięć piąta i już za siedem piąta byliśmy pod Jagiellonką. Myśmy ledwo żyli, a Jarzębski, jak to Jarzębski, miał cały czas twarz niezwykle nieruchomą i sprawiał wrażenie, które zawsze i które do dziś sprawia, spra- wiał mianowicie wrażenie odklejonego wynalazcy, co nie zauważył, że właśnie udało mu się przełamać prawa fizyki.

Cud ponadświetlnej prędkości, cud czasu ujemnego, to był zaledwie wstęp do cudów, po- wietrzna bieżnia, nadprzyrodzone przęsło łączące Biblię z kinem. Nieraz zresztą obywało się bez panicznego lotu na złamanie karku. Zależało, który ksiądz miał kazanie. Zasady bowiem były takie, że szkółka niedzielna powinna była się kończyć równo z nabożeństwem rannym. Jeśli Słowo Boże głosił ksiądz pastor Fiszkal, to się sprawdzało co do minuty, jeśli na ambonę wstępował ksiądz pastor Frank – bywało trudniej, ponieważ był to duszpasterz o wysoce nie- spiesznej artykulacji i z silną skłonnością do świeckich dygresji. Staliśmy wtedy za zamknię- tymi od środka przez Katechetkę Marteczkę drzwiami Domu Zborowego, przez grube, żółte i nieczytelne szkło spoglądaliśmy w kierunku ciemnej bryły kościoła i z wolna traciliśmy wia- rę. Na ogół jednak, nim resztki chrześcijańskiego wyrozumienia i nauk naszego reformatora Doktora Marcina Lutra zdołały nienawistnie wyparować z naszych duszyczek, w kościele rozlegała się triumfalna i finalna pieśń, w Kancjonale Heczki numer 8l6: „Pobłogosław Panie, Okaż zmiłowanie, Ku nam zwróć oblicze swe, Niech nam świeci światło Twe”.

Zborownicy zawsze z osobliwym entuzjazmem śpiewali końcowy psalm, do dziś sam ży- wię do tej starej pieśni wielki sentyment, ze stanem wielkiej ulgi kojarzy mi się jej prawie skoczna melodia. Wiem, co mówię, nie tylko na szkółce niedzielnej bywałem w głębokim dzieciństwie, bywałem i na nabożeństwach w ich pełnym – by tak rzec – wymiarze. Światłych ewangelików, co miewali jasność, że zmuszanie dziecka do udziału w nabożeństwie prote- stanckim to jest zbrodnia przeciwko ludzkości, zawsze było mało, a pośród moich czcigod- nych krewnych i przodków nie było ich w ogóle. Dziś już zresztą wszystko jedno, rozlegała się końcowa pieśń, Marteczka Katechetka, co jak nikt umiała opowiadać o stworzeniu świata, otwierała drzwi Domu Zborowego i gnaliśmy z Jerzykiem na złamanie karku do kina. „Udziel nam pokoju / W te dni pełne znoju – darliśmy się jak opętani – Duchu Święty oświeć nas, / Drogę do Jezusa wskaż!” – śpiewaliśmy na całe gardła i biegnąc jak szybkobiegacze, ostroż- nie nieśliśmy zarazem w sercach kruchą jak płomień nadzieję, iż stary Pilch, bileter i operator w jednej osobie, znów będzie w sztok pijany i zamiast bajek puści coś dla dorosłych.

Bajki, owszem, były w porządku, ale w porównaniu z cudami biblijnymi opowiadanymi przez Marteczkę wypadały blado. Z jednej strony pomiędzy – powiedzmy – wskrzeszeniem córki Jaira albo wskrzeszeniem Łazarza a zmartwychwstaniem Królewny Śnieżki zachodziła prosta korespondencja fabularna. Z drugiej wszak obraz wychodzącego po czterech dniach z grobu, cuchnącego i spowitego w chusty brata Marii i Marty z Betanii, zmarłego w dodatku jakby na paradoksalne życzenie Pana Jezusa, który zwleka z uzdrowieniem chorego (ta cho- roba nie jest na śmierć – powiada do ponaglających go uczniów – i dopiero po dwu dniach spieszy, by dać pełen splendor swych boskich umiejętności, by już nie chorego do zdrowia, lecz zmarłego do życia przywrócić), otóż taki obraz, taka sekwencja obrazów, choć niewi- doczna na ekranie – a może przez to – była nieskończenie bardziej dramatyczna. Co innego świadomy swej wszechmocy i grający na tworzącą niebywałe napięcie zwłokę Pan Jezus, co innego rozkładające się, z pozoru nie do ocalenia zwłoki w grobowej pieczarze, co innego animowana śpiąca piękność w przypominającej kryształową wannę hollywoodzkiej trumnie. Byliśmy z Jerzykiem pomimo szczenięcego wieku żądni prawdziwie męskich przeżyć, cu- dów z krwi i kości. Gdy pijany w trupa operator Pilch (do samobójstwa pozostają mu trzy lata) puszczał w alkoholowym widzie pełnometrażowe fabuły, gdy na ekranie pojawiali się z krwi i kości ludzie – biblijne opowieści ze szkółki niedzielnej nabierały życia. Ach, nie o to idzie, że wyobrażaliśmy sobie na przykład Adama i Ewę w nęcących cielesnościach Burta Lancastera i Giny Lollobrigidy. To znaczy, rzecz jasna, że tak właśnie wyobrażaliśmy ich sobie, osobiście zresztą miałem rozmaite etapy tych wyobrażeń, zwłaszcza pramatka Ewa mi się zmieniała, wpierw była istotnie podobna do Giny Lollobrigidy (Fanfan Tulipan), potem do Claudii Cardinale (Cartouche zbójca), aż w końcu stanęło na Evie Bartok (Karmazynowy

pirat - zapewne nie bez znaczenia była zgodność imion).

Nie o obraz wszakże szło, lecz o duszę. Nie tylko biegli w piśmie ewangelicy wiedzą, że w Księdze Rodzaju (przy tym przykładzie zostaję, bo, jak mówię, Katechetka Marteczka była szczególnie mocna w opowieściach o stworzeniu świata i w ogóle w Starym Testamencie, sceny z Ewangelii, owszem, też szły nieźle, ale – jak się zdaje – wielka żarliwość wiary para- liżowała wówczas jej umiejętności narracyjne. Prawdziwie epicki dystans osiągała w opowia- daniu o Księgach Mojżeszowych). Otóż nie tylko biegli w Piśmie ewangelicy wiedzą, że w Księdze Rodzaju o miłości pomiędzy Adamem i Ewą nie ma ani słowa. Oni oczywiście nie mieli specjalnego wyboru, a miłość, co nie ma wyboru, przeważnie jest trudna, ale nawet o tej ewentualnie trudnej miłości nie ma w Biblii mowy. Najpierw był On, Adam, potem była Ona