Выбрать главу

Stary Kubica był trochę jak niedźwiedź grizzly z wiersza Miłosza, co całe życie bolały go zęby, ale był to dlań ból niepojęty, bo niby skąd niedźwiedź ma wiedzieć, że bolą go zęby. Stary Kubica był pijakiem, ale wydawało mu się, że cierpi z innego powodu. Z tego powodu, na przykład, że bez powodu straciło się życie, zniknęło jak potok po suszy. Od biedy da się jeszcze zrozumieć, że minęły świetne czasy służby w austriackim wojsku, minęła w końcu młodość. Ale gdzie się podział wiek męski, gdzie są tamte prace, wesela, przemówienia na weselach, kto jak nie Stary Kubica jest teraz Starostą, kto zmawia modlitwy przy stole (mo- dlitwy Starego Kubicy z racji jego mniej więcej znanego natręctwa językowego były praw- dziwie nieśmiertelne, bo też fraza: „Chleba naszego powszedniego, mniej więcej i tamtego racz nam dać Panie” jest nieśmiertelną frazą). Kto jak nie Stary Kubica czyta teraz książki i gazety, kto jest Komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej, kto przewodzi Rolniczemu Kół- ku, kto dyryguje chórem podczas wizyty pana prezydenta Mościckiego? Nie wiadomo kto. Ja, nie ja, on, nie on. Na razie w każdym razie nie on. Nie Stary Kubica. Stary Kubica jest chwi- lowo nieobecny, jest w wielkiej podróży, trwa jego piekielna jazda, z której może wróci, choć nie wiadomo, jakim sposobem. Wtedy sposobów powrotu było mniej. Inna rzecz, że gdyby nawet były w tamtych czasach wszystkie nasze sposoby, środki i techniki, terapie indywidu- alne i zbiorowe, środki uspokajające, oddziały detoksykacyjne, psychiatrie, psychologie, hip- nozy, grupy wsparcia i grupy AA, gdyby nawet to wszystko było, i tak Stary Kubica odrzu- ciłby to niechybnie i być może odrzuciłby to z furią, sięgając po flintę wiszącą na gwoździu. I nie z pychy by tak uczynił, a z godności, z przeświadczenia, że jak w innym wierszu mówi już raz przywołany Miłosz: „Nie wolno pobłażać sobie, pozwalać na nic nie – robienie, roz- myślać o swoim bólu, nie wolno szukać pomocy w szpitalu i u psychiatry”. Nie wolno też mówić ani tym bardziej ekscytować się swoim upadkiem. Jestem człowiekiem upadłym fi- zycznie i moralnie” – powiedział Stary Kubica do swego niegdysiejszego adiutanta na krótko przed śmiercią i bezbronność tego wyznania dowodnie świadczyła o rychłym końcu.

Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył. Nie żyje od czterdziestu lat. Nie żyje prawie całe moje życie, choć pamiętam go dobrze, pamiętam po- grzeb, pamiętam go leżącego w trumnie, w brązowych pantoflach, kondukt w ciepły dzień idący z Jawornika do kościoła w centrum i potem na cmentarz. Piszę o jego bólu, choć w gruncie rzeczy nic o jego bólu nie wiem. Obcy ból, inny ból zawsze jest fantomem. Piszę o chybionym życiu Starego Kubicy, bo od pewnego czasu prześladuje mnie i dręczy obraz człowieka idącego przez ciemność. Może to jest ten obraz, a może całkiem inny. Tak czy tak konieczne będą rozliczne poprawki, zmiany i kolejne wersje.

Stary Kubica idzie przez ciemność, przed nim stąpa dziecko z płonącą gałęzią, gdzieś zaś niedaleko, przybrawszy kobiecą postać (jak każe mityczne myślenie) – czai się samo zło.

Porywająca suchotnica

Jest czwartek, dzień diabła, przestały padać deszcze, co od dłuższego czasu padały wyuz- danie. Dobrze spałem, śniły mi się nowe szachy w pudełku za całe 500 złotych, chciałem je kupić pod Sukiennicami, szczupła handlarka w czarnej sukni chora była na suchoty, pieniądze miałem w specjalnej taszce sekretnym sposobem umocowanej pod koszulą, zanim je wszakże stamtąd wysupłałem, sen się zmienił, teraz śniła mi się Urszula Kozioł w kosztownej pelisie, siedziała za białym, śnieżnym biurkiem i kwalifikowała do druku moje wiersze w miesięczni- ku „Odra”, błogo było w ogólności, ale zaraz błogość pierzchła, już nie było przy mnie ani porywającej suchotnicy, ani Urszuli Kozioł, nie byłem poetą, była piąta rano u schyłku ty- siąclecia.

Nie spałem, leżałem w pościeli, trzepała mną poranna furia i resztkami rozumu namyśla- łem się, przeciwko komu obrócić mą poranną furię. Nad kim by się myślowo popastwić, żeby jaka taka ulga przyszła? Najlepiej nad kimś niewinnym i już udręczonym, nad własną żoną, dzieckiem, nad dalekosiężnie toksyczną matką, nad kotem, co go jeszcze nie ma, nad jakimś bliskim krewnym albo przyjacielem, nad moim ulubionym wujem pastorem, co od dawna daremnie w głębi duszy tęskni za urokami celibatu, nad jakimś państwowym dostojnikiem, nad rozwielmożnionym grafomanem albo nad zastraszonym lirykiem. Pod sam koniec snu ktoś był jeszcze przy mnie, ktoś mnie przestraszył i rozwścieczył, chciałem go zranić, a może i zabić. To był ktoś właściwy, widmo obleśne i ohydne, godny przeciwnik mej porannej furii, ktoś, kogo jeszcze teraz chętnie bym splugawił, ale, niestety, kto to był – nie pamiętam. Nie obudziłem się w porę i nie zapisałem ani imienia, ani wyglądu, ani telefonu, niczego nie zapi- sałem w eleganckim zeszycie w linie, co zawsze jest na takie okazje naszykowany u mego wezgłowia.

Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą snu. Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą lite- ratury. Nie pamiętam, bo literatura to jest zbiór zapisanych snów, biblioteka to jest wielki sennik, największa powieść realistyczna to jest także ściśle zapisany i bardzo wyrazisty sen.

„Co jest nie wymówione (nie zapisane) zmierza do nieistnienia”. Ale co jest przeczytane, tak- że tam zmierza, bo i pisanie, i czytanie wiele ze snu, wiele z zapomnienia i wiele z niepamięci w sobie mają.

Kiedy Patrick Suskind w swym sprytnym tekście o całkowitej utracie pamięci literackiej Amnezja in litteris [5] opisuje, jak to sięga na chybił trafił po książkę (po którą już sięgał, ale nie pamięta), jak to zaczyna ją czytać (czytał ją już, ale nie pamięta), jak to ogarnia go absolutny zachwyt (był już w tym zachwycie, ale zapomniał), to nie o czym innym, ale o pogrążaniu się w lekturze – śnie pisze. „Trzymam w ręku znakomitą książkę, każde zdanie to czysty zysk, czytając docieram do fotela, czytając siadam, czytając zapominam, dlaczego w ogóle czytam, koncentruję się bez reszty na pochłanianiu całkiem nowych dla mnie smakowitości, które przynosi każda kolejna stronica”.

Okazuje się, rzecz jasna (narracyjna niespodzianka jest tu kiepska, łatwo ją przewidzieć), że te całkiem nowe smakowitości nie są całkiem nowe, zostały po prostu całkiem zapomnia- ne. Ale teraz można sobie to – bez zbytecznego dramatyzowania i bez zbytecznego ekscyto- wania się własną, w znacznym stopniu zresztą wykreowaną, sklerozą literacką – teraz można sobie to przypomnieć. Po to jest biblioteka, po to ma się książki w domu, by móc w każdej chwili odnowić zapomniany sen. Zapewne Suskind ma świętą rację, kiedy pisze na przykład o stojących w jego bibliotece trzech biografiach Aleksandra Wielkiego. „Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic. U końca następnego rzędu stoją jedno przy drugim tomiszcza o wojnie trzydziestoletniej, w tym pięćset stron Veroniki Wedgwood i tysiąc stron Wallensteina Golo Manna. Wszystko to dzielnie przeczytałem. Co wiem o wojnie trzydziestoletniej? Nic. Półka pod spodem zapchana jest książkami o Ludwiku II Bawarskim i jego czasach. Wszystko to nie tylko czytałem, ale studiowałem, przez rok z okładem, a na- stępnie napisałem trzy scenariusze na ten temat, byłem niemal swego rodzaju ekspertem od Ludwika II. Co wiem dziś o Ludwiku II i jego czasach? Nic. Absolutnie nic. Dobra, myślę sobie, w przypadku Ludwika II można tę amnezję jeszcze przeboleć. Ale co z książkami, któ- re stoją tam, przy biurku, w szlachetniejszym dziale literackim? Co pozostało mi w pamięci z piętnastotomowego kompletu Anderscha? Nic. Co z Bolla, Walsera i Koeppena? Nic. Z dzie- sięciu tomów Handkego? Mniej niż nic. Co pamiętam jeszcze z Tristrama Shandy, Wyznań Rousseau, Spaceru Seumego? Nic, nic, nic. Ale zaraz! Komedie Szekspira! Dopiero zeszłego roku w całości przeczytane. Coś chyba musiało z tego zostać, jakieś niejasne wrażenie, jakiś tytuł, choćby jeden tytuł choć jednej komedii Szekspira! Nic. Ale, na miłość boską, przy- najmniej Goethe, o, tu na przykład, ten biały tomik: Powinowactwa z wyboru, czytałem to co najmniej trzy razy – i co z tego? Wszystko jakby kto wymazał. To jak, nie ma już na świecie żadnej książki, którą bym zapamiętał? Te dwa czerwone tomy, grube, z czerwonymi wstą- żeczkami do zakładania – muszę je przecież znać, wydają się znajome jak stare swojskie sprzęty, czytałem je, przeżywałem, całymi tygodniami, wcale nie tak dawno temu – co to ta- kiego, jak to się nazywa? Biesy. Aha. Interesujące. A autor? F. M. Dostojewski. Hm. Taak. Wydaje mi się, że coś sobie niejasno przypominam: rzecz dzieje się chyba w XIX wieku, a w drugim tomie ktoś zabija się strzałem z pistoletu. Więcej nie umiałbym powiedzieć”.

вернуться

[5] Amnezja in litteris umieszczona jest w najsłabszej książce Patricka Suskinda Trzy historie i jedno rozważa- nie, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998. Boski, jak zwykle, przekład Małgorzaty Łukasiewicz. Sam pisałem, że lubię i wzruszają mnie słabsze książki świetnych autorów, nadaje im ta słabość jakiś ludzki rys. Gdzie i kiedy taką uwagę dałem nie pamiętam. Jeśli cudze tekst pamięta się wybiórczo, swoich nie pamięta się wcale. I to też jest dobre. „Trzeba to zapisać i przestać o tym myśleć”, jak powiedział (nie mam ochoty udawać, że nie pamię- tam) Artur Międzyrzecki.