Выбрать главу

Mia Farrow – myślę, Mia Farrow to mogłoby być jakieś rozwiązanie, Mia Farrow mogłaby być osobą, co w sposób realny, choć dalekosiężny, uczyniłaby prawdziwą łączność pomiędzy mną a Woody Allenem. Otóż ta głęboko zraniona uwiedzeniem przez Woody'ego wychowa- nicy osoba, ta specjalistka od ról osób obdarzonych wyrazistym patologicznym rysem, ta z zamiłowania i z powołania Matka, adoptująca dziesiątki różnych biednych, kolorowych i czę- sto niepełnosprawnych dzieci, mogłaby nie ustawać w swym adopcyjnym szale i mogłaby od biedy i mnie adoptować. Razem z innymi biednymi dziećmi mieszkałbym na farmie, też bym nie rozumiał, co się do mnie mówi, byłbym dyslektyczny, ale miałbym przecież niebawem własne klocki lego, własną piaskownicę, własną huśtawkę i własny domek na drzewie. W każde dopołudnie właziłbym na drzewo i pisałbym sobie w moim domku na drzewie. Nie funkcjonując w życiu, funkcjonowałbym w sztuce.

Dwie pary skarpet i jeden but

Znów jak w tamtych czasach, kiedy Jaś Polkowski był rzecznikiem rządu, jestem u teściów w Łapanowie. Chodzę dookoła jeziora i harmonię sfer całkiem wyraźnie odczuwam. Herbert pisał o pejzażach pewnego sławnego Holendra, że stosunek ogromnego nieba do lądu jest na nich jak jeden do czterech. Chodzę dookoła, głowę zadzieram i opuszczam, mierzę i liczę, i wychodzi mi, że tu jest dokładnie tak samo. Proporcja pomiędzy ziemią a niebem wynosi jeden do czterech. Nad sam brzeg schodzę i przez trawę idę. Jedynie duchy żab pod wodą, duchy kaczeńców, duchy trzcin i żywego ducha. Niczym młody poeta wsłuchuję się w siebie i z ulgą słyszę, że pod wpływem przyrody dygoty i szkaradzieństwa, co we mnie buszowały, cichną. W trawie gęstej jak ocean doczesne szczątki przedmiotów: szczątki butelki po wodzie mineralnej, szczątki zapałek, szczątki pudełka po papierosach, drut, puszka, nitka. Słychać dalekie uderzenia młotka, szczekanie psów, warkot autobusu do Limanowej.

Nad samą wodą, dokładnie w tym miejscu, dwie pary całkiem porządnych skarpet. Skar- pety – jak mawiała moja matka o zrzutowej odzieży w czasach niewoli – skarpety prawie no- we. Jedne białe, drugie szare z niebieskim paskiem. Białe skarpety to jest oczywiście este- tyczny skandal, ale jaki to jest, Panie Boże, skandal, że ten, co je nosił, utopił się tu w zeszły piątek? Bo to jest historia o jednym synku spod Limanowej, co się w Łapanowie utopił. To jest notatka, której tytuł może być wzięty z gazet w kanikule: Znów nierozwaga przyczyną śmierci albo Lekkomyślność nad wodą może skończyć się tragicznie, albo Funkcjonariusze WOPR ostrzegają, albo Kolejna ofiara zakrapianego plażowania. To jest piosenka o śmierci niechybnej i pożartej natychmiast przez pozbawione właściwości bestie statystyki i publicy- styki, a więc o śmierci bez znaczenia.

Trzech ich było i spod Limanowej przyjechali. Bo w tej historii bierze jeszcze udział trze- cia para skarpet, nie wiem jakiego koloru, ten, co je nosił, był widać na tyle z natury skrupu- latny (może to ewangelik był), że po wszystkim skarpetki jednak machinalnie włożył albo, na przykład, był w adidasach na gołe nogi. Nie wiem. W zeszły piątek nie było mnie tu jeszcze. W każdym razie jeden tu stracił życie, drugi parę skarpet, trzeci nic nie stracił. Przyjechali i wpierw poszli do drink – baru „Olaf”. Siedzieli, pili piwo i rozprawiali o niedostępności ko- biet i pieniędzy. Drink-bar „Olaf” to jest lokal jak trzeba cienisty, ktoś może rzec nawet, że mroczny, ale upał był tego dnia jak złoto. Być może zresztą nie sam upał (ciężki jak kamień) ich wywiódł z drink – baru „Olaf”, ale elementarna potrzeba wzmożenia doznań. Wkroczenia na szlak, na którym zdarzy się coś jedynego. I weszli na taki szlak, ale nie wiedzieli, że to jest aż taki szlak. Żadnych znaków, przestróg, spazmu strachu, który każe skręcić w lewo, nie w prawo. Skręcili w prawo i poszli nad zalew, co jest najsławniejszą tutejszą atrakcją, miejscem ognisk kupalnych, całonocnych biesiad, poszli tam, gdzie jak jest taki upał, istotnie liczne rzesze chętnych wzmożenia doznań przybywają, poszli tam, gdzie widuje się nawet czasem – nie uwierzycie – prawdziwie sylwestrowe stroje kąpielowe. Nie tylko z tego powodu mam do tego miejsca silny sentyment, choć trzeba powiedzieć: sylwestrowy kostium od Paco Rabanne na plaży w Łapanowie to jest mocna rzecz.

Znam tę wodę dobrze, znam jej błotny smak, kleisty dotyk podwodnych szuwarów, mięk- kie zapadnie mulistego dna; widzę, którędy płynie szczur wodny. W końcu, kiedy mniej wię- cej po trzydziestu latach ojciec położył na mnie lagę i przestał uczyć pływania na sucho, tu, a nie gdzie indziej, Hanula mnie przywiozła i nauczyła pływać. Woda, w której człowiek na- uczył się pływać, ma elementarną siłę pierwszego miejsca, jest jak pierwsza zapisana kartka, pierwsze boisko, pierwsze prześcieradło. A poza tym jest tu tajemnica, przez spokojną toń idzie prąd tropikalnej groźby, na dnie spoczywa fabuła.

Może ze dwa, może ze trzy lata temu przyjechał nad zalew w Łapanowie gruby gość z nie- dużym krokodylem pod pachą. (Brawurowy sztych zadany widzialnej rzeczywistości). Akurat środek lata był, zlecieli się letnicy, statecznym krokiem nadeszli miejscowi i wpierw z punktu chcieli temu grubemu z krokodylem sprawić łomot, ale jakoś nie sprawili, uznali, że mały krokodyl sam w sobie nie jest obraźliwy. Humanizm zwyciężył. A tamten z krokodylem jak gdyby nigdy nic ustawił się w kolejce do wypożyczalni, wypożyczył kajak i popłynął. I nie muszę mówić. Na samym środku krokodyl łeb z obroży wyjął (bo miał obrożę, na smyczy był), więc jak mówię, łeb z obroży wyjął i hop do wody. Teraz to dopiero było cięcie zadane rzeczywistości, wydarzenie, strach, śmiech. Zaczęli szukać, nurkować, sondować i nic. Gość w rozpaczy, bo stracił majątek, ten krokodyl to było wszystko, co miał. Potem wodę nawet spuścili i też krokodyla nie było. Oczywiście – mówią – on natychmiast w ciemnych i lodo- watych głębinach zginął, zapadł się w muł, szczury wodne go zeżarły, sczezł. Ale zawsze przecież jest cień niepewności. Może gdzieś przywarował, może nie szczury jego, ale on szczury zjadł (faktycznie ostatnio ich nie ma), może się adaptował do nowych warunków, może urósł, może on gdzieś tam płynie koło dna, może nocą na brzeg wychodzi… Może jest? Ale tamci trzej chyba w ogóle nie znali historii o grubym gościu z krokodylem pod pachą, a może ją znali, w końcu gminny przekaz oralny o takiej sprawie powinien dotrzeć i pod Li- manową. Znali czy nie znali – wszystko jedno. Stoją nad wodą i upaja ich to, co i mnie teraz upaja: harmonia sfer, i że proporcja pomiędzy niebem a ziemią jest tu jak jeden do czterech. Dygoty i szkaradzieństwa nie buszują w nich, na razie buszuje w nich euforia, która dygoty i szkaradzieństwa poprzedza. Może w upale i w pijanym widzie majaczy im się środek lata, ale raczej nie, tu nie następuje żadne umysłowe przesunięcie czasu, oni w ogóle nie myślą za sze- roko, myślą wąsko, myśli ich idą w jednym kierunku: trzeba zrobić kolejny krok na szlaku niecodziennych wydarzeń. Kąpiel to jest coś. Kąpiel. Ciuchy. Do wyspy i z powrotem. Skok. I koniec. Potem, jak dwaj wypłynęli, a trzeciego nie ma, już mniej więcej było jasne, co się stało. To znaczy bardzo, nie mniej więcej, było jasne, to było bardzo jasne, ale oni półprzy- tomni, poparzeni lodowatą wodą nie bardzo się na to godzili. – Gdzieś się skrył? Gdzieś się skrył? Stali na brzegu i wołali. Mieli jeszcze nadzieję, że kolejnym punktem na szlaku sensa- cyjnych wydarzeń będzie teraz wielka zabawa w chowanego. I nie ma się co dziwić, przecież trudno pomyśleć, trudno sobie wyobrazić, że ten, z którym jeszcze dwadzieścia minut temu