piło się piwo w drink – barze „Olaf”, skrył się już na tamtym świecie.
Ktoś ich wreszcie usłyszał, ktoś zadzwonił, przyjechali, otworzyli wypożyczalnię, popły- nęli kajakiem, znaleźli i wydobyli. Ale ile to trwało? Łapanów to jest cicha miejscowość na uboczu, kapitalizm dociera tu żółwim krokiem, do przedwojennych telefonów na korbkę nie dotarł jeszcze socjalizm. To są obiektywnie bardzo sielankowe cechy, ale komuś, kto leży pięć metrów pod wodą, nie sprzyjają one. Wydobyli go po czterdziestu minutach, jeszcze sztuczne oddychanie, jeszcze masaż serca, elektrowstrząsy. Straszny krzyk matki nad ciałem siedemnastolatka.
Patrzę na dwie pary prawie nowych skarpet leżących na brzegu. Patrzę na te pozostawione skarpety i myślę, że w moich stronach byłoby to jednak nie do pomyślenia. Bez względu na rozmiar tragedii. Patrzę na te skarpety i przypomina mi się but. But stryja Adama leżący na dachu strzelnicy. Adam też umarł przemierzając szlak, na którym zdarzają się same jedyne zdarzenia. Kiedy to było? Dawno to było, a do dziś śni mi się czasem zwierzęcy krzyk babci nad jego w jeden tylko but obutym trupem. On umarł, a potem leżał całą noc na parkowej ławce, jakiś figlarz but mu wtedy zezuł i cisnął na dach pobliskiej strzelnicy sportowej. Ale skąd myśmy mieli o tym wiedzieć? Straszna śmierć stryja nas paraliżowała, a brak buta para- liżował jeszcze więcej. Ale moja toksyczna babka wiedziała, że brakujący but ma się znaleźć i zaczęła szukać, i szukała, i znalazła but na dachu strzelnicy sportowej w ogrodzie koło re- stauracji „Piast”.
Co tu się zdarzyło? Tu się porządki przemieszały. Jego udręczone martwe ciało krajali w kostnicy w Cieszynie, a jego matka zaciekle daremnego buta poszukiwała. Co tu się zdarzyło? Tu został podtrzymany porządek rzeczy. Bo śmierć ma być na miejscu śmierci, rozpacz na miejscu rozpaczy, a but na miejscu buta. Ale to jest raczej niemożliwe, porządek rzeczy nie mógł zostać podtrzymany, bo go raczej nie ma. A poza tym, przepraszam bardzo, dlaczego niby konsekwencje podtrzymywania porządku rzeczy zawsze mam ponosić ja. Bo to w końcu ja musiałem na oczach publiki w dziwnym pomieszaniu grozy i wstydu włazić na dach tej strzelnicy, i ja musiałem okropny strach kiełznać (bo przecież bałem się tego buta jak widma), i ja musiałem desperacko sięgać po ten but.
Patrzę na dwie pary skarpet porzucone w trawie i wiem, że wolność moja jest złudna, pa- trzę na skarpety topielca i przeklęty atawizm szepce we mnie, że przecież to są prawie nowe skarpety, że trzeba lęk pokonać i trzeba by je wziąć i uprać… Dwie pary skarpet w trawie, but na dachu strzelnicy – rzeczy ostateczne.
„I to jesteś ty”
Był nikłego wzrostu, miał co najmniej trzy talenty i z wielką pomyślnością grał na akor- deonie. Zasypiałem, a z góry, z małej izby na strychu, płynęła muzyka. Potem austriacki akordeon zniknął, najpewniej stał się przedmiotem handlu wymiennego: instrument za butel- kę, spirytus za melodię, zatrata za sztukę. Nie dożył czterdziestki, a jego talenty umarły wcze- śniej.
Inna rzecz, że wszystkie trzy (talent matematyczny, talent szachowy i talent odwagi) jął zdradzać w nadzwyczaj głębokim dzieciństwie. Jako kilkuletni chłopak liczył prędzej niż sprzedawczynie w sklepie wielobranżowym, ze wszystkimi, nawet z panem zegarmistrzem Brodą wygrywał w szachy i nie bał się niczego. Czy gdyby los ułożył się harmonijnie, został- by szachowym mistrzem świata, Europy, Polski? Nie wiem. W szachy grał świetnie, prawie w ogóle nie patrzył na szachownicę, widział więcej i w ogóle nie dbał o to, że widzi więcej. My- śmy ślęczeli nad drewnianymi figurami, ruchy były powolne i nieznaczne, stateczny spokój panował na polu walki. W jego głowie zaś sunęła szybka i powietrzna bitwa, partia szła za partią, tajfun geometrii, jego szachy były grą szybszą od hokeja, laufer biegł, wieża przecinała pole, dama atakowała. Mat, mat za każdym razem, mat, zanim człowiek się zdążył połapać.
Czy gdyby wszystko ułożyło się jak trzeba, zostałby uczonym, matematykiem, profesorem matematyki? Na pewno nie, ale już jako małolat w dodawaniu wielkich kolumn liczb był lep- szy od kasjerek, a i potem w gimnazjum, jak zaczęły się fanaberie i trzeba było to i owo nad- rabiać, spokojnie, bez wysiłku i bez troski przerabiał w dwa tygodnie roczny kurs matematy- ki. Odwaga była wszakże największym jego darem, w odwadze się spełnił, profesorem i mi- strzem odwagi został już za młodu. To że nie bał się pływać i nurkować w największych głę- biach, wirach – to nic. To że jako dwunastolatek skakał na półdziecięcych nartach na dużej skoczni w Malince – to nic. To że z dziesięciometrowej wieży na basenie rzucał się do wody z taką desperacją, jakby chciał jak najdotkliwiej runąć stamtąd – to nic. To że dziesiątki, setki podobnych wyczynów, skoków, piruetów nad otchłanią – to nic. Ale on się nie bał nawet Reksa fotografa Wisełki.
Reks fotografa Wisełki był to ociężały bernardyn wielkości konia pociągowego. Zwierzę potulne, łagodne i dobrotliwe na granicy demencji. Pies – pierdoła. Z anielską cierpliwością znosił całe pokolenia potworów (kilkuletnich chłopczyków) i bestii (kilkuletnich dziewczy- nek). Potwory i bestie dosiadały go, ciągnęły za sierść i za uszy, darły się wniebogłosy, tatu- siowie potworów i bestii darli się jeszcze bardziej, drogą natychmiastowej chłosty zmuszali potwory i bestie do przykładnego pozowania, mamusie potworów i bestii stawały w ich obro- nie, dostawały spazmów – Sodoma i Gomora. Pies cierpliwie świadkował tym codziennym upadkom ludzkości, dawał z sobą robić wszystko, bez skargi pozwalał się upokarzać, gdy przymierzano mu okulary słoneczne albo plażowe kapelusze, bez oporu pozwalał się zaprzę- gać i posępnie ciągnął po parkowych alejkach kuriozalną kolaskę powożoną przez rozanielo- nego potwora albo przez rozchichotaną bestię. Codziennie wstawał, codziennie szedł do pra- cy, codziennie wracał, codziennie jadł, codziennie zasypiał.
Co pewien czas wszakże przykrzyła mu się dławiąca monotonia, co pewien czas, co kwartał, co kilka miesięcy wpadał w desperację, coś w nim pękało, ogarniał go szał. Reks fotografa Wisełki uwalniał się wtedy z najściślejszych uwięzi, przesadzał najwyższe ogrodze- nia i niczym złe i krwawe widmo krążył po okolicy. Z jego gardła wydobywał się zwiastujący śmierć charkot, ślepia świeciły niczym cmentarne halogeny, czarna piana oblepiała pysk. Nikt, nawet fotograf Wisełka, nie śmiał się wówczas doń zbliżyć, nikomu to zresztą nie przy- chodziło do głowy, pierzchano na jego widok, zatrzaskiwały się drzwi i bramy. Zwierzę, gna- ne niepojętą rozpaczą, wściekle atakowało świat, wszczynało wielką rewoltę, której finałem miała być zmiana istniejącego ładu. Życie przecież nie może minąć na pozowaniu do infan- tylnych fotografii, życie może być prawdziwe. Pies wyłuskiwał głowę z obroży codzienności i spotykało go to, co spotyka każdego, kto próbuje wyjąć głowę z obroży codzienności, ogar- niała go płomienista pętla szaleństwa. Biegł bez celu, wpadał na opustoszałe podwórza, prze- padał w leśnych gęstwinach, przeraźliwie wył pod kościelną wieżą.
W czasie tych piekielnych rejterad Reks niezmiennie i nieraz wielokrotnie trafiał na nasze podwórze. Zapach przedwojennej rzeźni był tu wyczuwalny jeszcze w latach sześćdziesią- tych. Zza uchylonych zasłon, zza podwójnych kuchennych okien patrzyliśmy, jak węszy, myszkuje, jak przepada na długie minuty w starej wędzarni albo szlachtowni. Wtedy też po- jawiała się szansa jego poskromienia. Gdy Reks właził, dajmy na to, do wędzarni, ktoś musiał błyskawicznie oblecieć dom, bezszelestnie przesadzić żelazną bramę wjazdową (wprost wyjść na podwórze się nie dało, on słyszał każde naciśnięcie klamki, najlżejszy skrzyp zawiasów), a więc przesadzić bramę, przebiec na palcach wyłożone polnymi kamieniami podwórze i ryzy- kując, że ujrzy tuż przed sobą rozdziawioną jak grób paszczę, dojść do uchylonych drzwi, dojść, dobiec, dolecieć na niewidzialnych skrzydłach do tych drzwi i błyskawicznie je za- mknąć i jeszcze, kurczowo dzierżąc klamkę, przetrzymać straszny szturm od środka, łomot, wycie, nie drzwi, ale i ściana zaraz runie, to wszystko przetrzymać i jeszcze roztrzęsionymi rękoma założyć skobel.