Jemu wszakże nie trzęsły się ręce, nawet jak mu się już ręce trzęsły, to wtedy, gdy biegł przez podwórze, gdy lada chwila mógł się we własnego trupa przeistoczyć, wszelkie dygoty ustawały. Czarny lukier przerażenia oblepiał mi gardło, patrzyłem, jak nie biegnie, ale non- szalancko idzie przez podwórze, zamyka psa (któremu do rana miną fanaberie, bunt się usta- tecznia), patrzyłem, jak igra z niebezpieczeństwem i jak za grosz nie ma świadomości daru, daru braku instynktu samozachowawczego, daru braku wyobraźni (suma tych dwu braków daje dar odwagi). Ale mniejsza o to, w końcu nawet jeśli nie umiał cenić swej niepoczytalnej brawury, to i tak czynił z niej najwyższy użytek. W latach sześćdziesiątych w Polsce nie było czynu odważniejszego nad poskromienie Reksa fotografa Wisełki z Wisły – Uzdrowiska. Mniejsza o to, bo on z pozostałych swych darów, uzdolnień, żadnego nie czynił użytku, w nim w ogóle nie było przywiązania do jakiejkolwiek sprawy. Ani do szachów, ani do mate- matyki, ani do lektury, ani do sportu, ani do uprawy roli. Ani do majsterkowania, ani do Pana Boga, ani do muzyki. Gnał przez świat (niczym oszalały pies fotografa) i nie było miejsca, w którym mógłby się zatrzymać, i nie było rzeczy, która mogłaby go zająć. „Ziemia podsyca jakieś drganie / tu w sercu. I to jesteś ty” – powiada autor Umarłych ze Spoon River. W nim ani ziemia, ani niebo żadnych drgań nie podsycały, serce nieczułe.
To że ja nie wiem, kim był – pół biedy. Ale on sam nie wiedział, kim jest. Wszystko było pospieszne, byle jakie, prowizoryczne, szalone, ale szaleństwo jego niechlujne było. Wszyst- ko jedno, co się będzie robić, wszystko jedno, jak się będzie żyć, w małej izdebce na strychu, w byle jak postawionym domu, z akordeonem, a może bez akordeonu. Wszystko jedno, kim będę, jak dorosnę. Nawet nikczemny wzrost, który tak często bywa napędem ogromnych am- bicji, nie zagrzewał go do żadnego czynu. Był mały i wisiało mu, że jest mały. Obojętność w funkcji przeczucia śmierci przedwczesnej? A może obojętność jako pierwsza przyczyna śmierci przedwczesnej? Z całą pewnością obojętność jako najkrótsza droga do odbycia po maturze dwuletniej zasadniczej służby wojskowej. Chętnie bym napisał, że jeśli było w nim jeszcze coś nieobojętnego, to i to wypalone zostało w peerelowskich koszarach. Ale nie, nik- czemna służba jego ściśle zalutowanej duszy nie tknęła chyba, wzmocnił się tam co najwyżej w obojętności swojej. Kobiety? Kobiety też nie. Chodził z nami co prawda podglądać czeskie striptizerki, chodził, ale nie brał udziału w kornych seansach zachwytu. Staliśmy pod niedo- kładnie zasłoniętymi oknami Domu Zdrojowego i doznawaliśmy najwyższych wzlotów i uniesień ducha. Czysty zachwyt nas ogarniał i w absolutną podniosłość wpadaliśmy. W na- szych lękliwych spojrzeniach nie było nawet cienia dwuznaczności, nic rozpustnego, żadnego plugastwa. Myśmy w dialogach i myślach uwznioślali pochopne Czeszki, podziwialiśmy na wskroś platonicznie ich piękno, szanowaliśmy ich odwagę, a serca nasze radowały się z po- wodu ich przychylności. Niezgrabnie podrygujące na parkiecie tancerki stanowiły naoczny dowód, iż Pan Bóg stworzył także kobiety łaskawe. Jeśli całe życie słowem i czynem głoszę pochwałę kobiet, głoszę ich nieskończoną wyższość, pławię się w zachwycie, jeśli nadzwy- czaj powściągliwy jestem w obrazowym pisaniu o erotyce i bliższe mi są tonacje epifaniczne i platoniczne, to moja edukacja sentymentalna pod niedokładnie zasłoniętymi oknami Domu Zdrojowego ma tu jedno ze znaczeń fundamentalnych.
On chodził z nami, ale zawsze zostawał trochę z boku, nigdy nic nie mówił ani nie uwznioślał, ani nie trywializował, nie dzielił z nami strzelistego zachwytu, nie doznawał upojenia ani oczyszczenia, chyba w ogóle nie patrzył w kierunku podestu tonącego w namięt- nym półmroku i dławiącej muzyce. Był tu, bo wszyscyśmy tu byli, stał, bo wszyscy tu stali i chyba nie doznawał tego (najwyższych uniesień ducha), co wszyscy doznawali.
Z wódką było tak samo. Popijał, bo wszyscy popijali, ale nawet w samych początkach popijania alkohol nie przynosił mu żadnych euforii ani ukojeń, jedynie trochę bardziej wytrzeszczone oczy, bardziej bełkotliwą mowę, bardziej chybotliwy krok. Jeśli się prowadzi życie czysto biologiczne, to gorzałka z duchem w ogóle nie ma do czynienia, działa w trybie wyłącznie chemicznym.
Zdawać by się też mogło, że jak ktoś z wielkim trudem pojawia się na świecie, ledwo ży- wy jest jako osesek i jednak, jednak cudem w samym zaraniu pokonuje śmierć, to potem żył będzie długo i szczęśliwie. Ale i takiej reguły tu nie było, bo też takiej reguły obiektywnie nie ma. Dziadek powrócił z kampanii wrześniowej, babcia definitywnie schowała oficerską sza- blę i choćby z tego powodu, że ani on jeszcze nie był dziadkiem, ani ona babcią (a jeszcze tęsknota, a jeszcze długi okupacyjny wieczór, a jeszcze miłość, czcigodni przodkowie), wza- jemna skłonność wzięła ich w swoje posiadanie i zaczęło się życie najmłodszego syna. Po urodzeniu strasznie mało ważył, prawie był bez skóry i właściwie wszyscy czekali, aż umrze, i gdyby nie babcia, umarłby na pewno. Ale ona miała niespożyte siły, znała sposoby, trzymała go jak kota w rozgrzanym owsie i udało się, nie wystygł, życie, co, zdawało się, lada chwila pierzchnie przez błonkę, którą był pokryty, nie pierzchło.
Potem rósł zdrowo, choć specjalnie nie wyrósł. Dobrze mu szły rachunki, ogrywał wszyst- kich w szachy i lubił straceńcze zabawy. Szkoła powszechna, gimnazjum, matura, dwa lata wojska i chwalebna praca montera trakcji wysokiego napięcia. (Jest bardzo możliwe, że taka praca wymaga straceńczej odwagi i szachowej precyzji). Nieudane małżeństwo. (Jeśli kogoś ciekawią kobiety, zdarzać mu się mogą w małżeństwie rozmaite perypetie. Ale ktoś kogo w ogóle nie ciekawią kobiety, skazany jest na małżeńskie fiasko). Nieudane małżeństwo. Byle jaki dom. Picie. Picie muliste, posępne i bez polotu. Któregoś wieczoru w knajpie zakrztusił się kawałkiem kiełbasy zwyczajnej na gorąco. Wstał zza stolika, pokasłując wyszedł na ze- wnątrz, wpierw usiadł, a potem legł na parkowej ławce. Kawałek kiełbasy zwyczajnej na do- bre utkwił mu w krtani. Umarł. Do rana wystygł i zesztywniał. Kiedyśmy go znaleźli, jeden but miał tylko na prawej nodze, drugiego nie było. Zawsze mnie raziła pewna tandetność wszelkich symbolicznych przesłań. Bo niezbicie wyglądało, jakby ten niewidzialny, co mu nocą but ściągnął, wiedział, że stryj Adam całe życie co najwyżej jedną stopą dotykał ziemi. A i to nie bardzo.
Obłoki nad Czantorią
Z okien hotelu widzę dachy Genewy, od zawsze znam to miasto, bo przecież od zawsze Biskup Wantuła posyłał stąd kartki. O szóstej dzwonią katedralne dzwony, ciemnieje przed burzą, duchota niepojęta. Z jakich czasów, z jakich wcieleń i z jakich powodów jest we mnie strach przed podróżowaniem? Czemu już w ekspresie InterCity Kraków – Warszawa nacho- dzą mnie mdłości według Jeana Paula Sartre'a i czemu potem w samolocie lecącym nad Eu- ropą stygnę i obojętnieję jak skazaniec w celi? Alpy wyłaniają się z mglistego powietrza i mało, że ja na ten niesłychany widok żadnego nie doznaję uniesienia, mało, że żadnych ma- rzeń, wzruszeń, epifanii, mało tego. Mój istotny stosunek do Alp wyłaniających się z mgliste- go powietrza jest w zasadzie wrogi.