Ale teraz przeistoczyłem się, czy też raczej zostałem przeistoczony. Zaznałem przeistocze- nia jak Szaweł, jak Marcin Luter, jak Borys Jelcyn. Dostąpiłem przemiany jak bohater Kafki, ale ponieważ metamorfoza moja jest budująca, dyskwalifikuje mnie to jako bohatera literac- kiego. „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, iż zmienił się w łóżku w dynamicznego menadżera”. Fraza ta jest absolutnie nie do przyjęcia, operująca tradycyjnymi środkami literatura na razie nie nazwie mego fenomenu, na razie sły- chać ćwiczone głosy politruków zawodzących o transformacjach ustrojowych, co otwierają pole dla drobnej przedsiębiorczości kapitalistycznej, na razie obowiązuje pierwotny język pokątnych senników odpustowych: Na giełdzie grać – szczęście w miłości. Kapitał mnożyć – daleka podróż. Firmę zakładać – niesnaski w małżeństwie. Inwestować – śmierć nagła i nie- chybna.
Jak mógłby powiedzieć poeta: to co nie nazwane, daje prawo do zdumienia. Tak jest: mam prawo do zdumienia i obficie z tego prawa czerpię. Kiedy patrzę w głąb amfilady widnych izb, w których jeszcze niedawno mieściła się redakcja upadłego tygodnika społeczno – kultu- ralnego, kiedy patrzę na szczupłe, pochylone nad komputerami plecy pani Iwony i pani Ilony, kiedy patrzę na ich włosy umyte szamponem koloryzującym Poly Country Colors i fryzury wzmocnione odżywką Laboratoires Garnier Paris, kiedy opuszkami palców muskam aksamit- ną powierzchnię kosztownego weluru na moim biurku, nie przestaję się zdumiewać. Zdumie- wam się i nie chce mi się wierzyć, że jeszcze parę, paręnaście lat temu, sam jeden, własno- ręcznie na rozklekotanej maszynie „Everest” wystukiwałem zamawiane przez wydziały pro- pagandy mowy pogrzebowe i wspomnienia pośmiertne chwalące zasługi i czczące pamięć zmarłych sekretarzy partyjnych średniego szczebla.
Nie była to ciężka praca, dało się nawet z tego jako tako wyżyć, ale była to praca mono- tonna, nikczemna i wyjaławiająca intelektualnie. W komitetach powiatowych, wojewódzkich, a nawet w komitecie centralnym partii zyskałem markę autora nadzwyczaj poruszających i oryginalnych mów pogrzebowych i wspomnień pośmiertnych, i tak istotnie było, ale orygi- nalność i uczuciowość moich tekstów obywała się bez mojej zasługi, moje ówczesne mowy pogrzebowe były po prostu ordynarnymi plagiatami. W antykwariacie przy ulicy Sławkow- skiej (obecnie skład materiałów dekoracyjnych) nabyłem swego czasu dość rzadką książkę: tom Mów żałobnych Arcybiskupa Floriana Okszy Stablewskiego, Poznań 1912, i najzwyczaj- niej w świecie, jedno po drugim, wszystkie te pogrzebowe kazania, odpowiednio, rzecz jasna, zmieniając realia i imiona, żywcem przepisywałem i słałem do komitetów. Towarzyszom mowy arcybiskupa podobały się nadzwyczajnie. Bo też działał tu podstawowy dla wszelkich sztuk efekt kontrastu. Byłem na kilku partyjnych pogrzebach, nie będę ukrywał – próżność mnie tam gnała, pragnąłem posłuchać prawykonań rzekomo moich utworów, byłem, i wysłu- chałem, i nie żałuję. Nie twierdzę, że proponując zaprzedanym Moskwie dygnitarzom pla- giaty mów arcybiskupa Stablewskiego prowadziłem działalność opozycyjną, tego nie twier- dzę, ale też niczego nie żałuję.
Stałem w gęstym tłumie pogrzebników, pozbawione krzyży groby działaczy partyjnych sprawiały niezwykle starożytne wrażenie, zdawało mi się zawsze, że aleja zasłużonych jest odkrytym w czasie niedawnych wykopalisk nienaruszonym rzymskim cmentarzyskiem sprzed naszej ery, pod marmurowymi płytami spoczywały szkielety namiestników Cezara, lodowate obłoki szły w górze, czerwone sztandary furkotały w listopadowym wietrze. Zakładowa or- kiestra MPK grała Międzynarodówkę, odziany w niezniszczalny stalinowski prochowiec działacz stawał nad otwartą mogiłą i wyjmował zza pazuchy mowę żałobną, która była kiedyś mową żałobną na pogrzebie z hr. Bnińskich Florentyny Zarembiny w Gułtowie albo mową żałobną na pogrzebie Apolinarego Drwęskiego, gimnazyalisty, albo mową na pogrzebie Aleksandra barona Graevego w Borku. „Gdy gromem strzaskany padnie dąb, pod którego zielenią niedawno szukaliśmy chłodu, gdy z ojczystego domu, świadka dziecięcych naszych radości, jedna noc okopcone tylko pozostawi zgliszcza, gdy niebo, co nad nami przed chwilą w słońca południu się złociło, nagle czarnym się zaciągnie całunem i w złowrogiej nas pogrą- ża nocy – milknie wesele i cisza smutku lub trwogi się roztacza”.
Kwiecistość stylu arcybiskupa Stablewskiego wzrusza mnie do dziś i budzi wspomnienia, ale nie mam cienia wątpliwości, rynkowo jest już ona nieprzydatna. Dzisiejsze potrzeby i oczekiwania znacznie przekraczają gusta dawnych towarzyszy. Ludziom, rzecz jasna, po sta- remu nie chce się umierać, być może nawet niektórym (mnie na przykład) chce się teraz żyć bardziej i dlatego właśnie żywi pragną nadawać pogrzebom specjalny splendor, pragną czynić z pochówków intensywną formę życia, pragną otwarcie i kunsztownie rozprawiać o śmierci, pragną wygłaszać niezapomniane (a więc wieczne) mowy pogrzebowe, pragną opatrywać nagrobki swych najbliższych słowami pełnymi poetyckiego kunsztu. W ludziach odrodziła się wiara w moc słowa, także, a może nawet przede wszystkim, w moc słowa ostatniego.
Ileż ja się w ostatnich czasach napisałem pożegnalnych listów, co potem były umieszczane w trumnach, w kieszeniach śmiertelnych marynarek, ostatnich pożegnań, ostatnich lamentów. Ćwierć wieku uprawiam niełatwe rzemiosło opiewania zmarłych, a przecież nie zdawałem sobie sprawy, jak silna jest potrzeba korespondencji z tamtym światem, pisania listów do nie- boszczyków, wpisywania się zmarłym do sztambucha, posyłania wierszy ukochanej, zabitej w wypadku. I towarzyszy temu wszystkiemu pieczołowita troska o doskonałość formalną, bo przecież ci, co są już po tamtej stronie, poznali wszelkie tajemnice, w tym także tajemnicę kunsztu wersyfikacji i układu strof, i jeśli oktawa ma być na nagrobku, to ma być oktawa co się zowie, bo na tamtym świecie każde dziecko wie, co to jest oktawa. Zmarli nie tylko za- chowali umiejętność czytania, oni posiedli także sekrety pisarskie. Dział nekrologów w prasie miejskiej zawsze był nader poczytną rubryką, ale teraz jest w nim także piękno, kunszt for- malny. Niedawno widziałem w księgarni rozprawę teoretyczną analizującą treść i formę dzi- siejszych nekrologów. A pamflety pośmiertne? A pośmiertne wymierzanie sprawiedliwości na piśmie? A nienagannie sformułowane litanie przekleństw?
Z tego typu kwestiami tyczącymi „formy złowrogiej” zjawiają się sporadycznie sędziwi panowie w znoszonych, ale z niezłych materiałów szytych garniturach, rysy twarzy szlachet- ne, spojrzenia dramatyczne. Mają spisane na wyrwanych z zeszytu kartkach litanie swych nieszczęść, kserokopie fałszywych wyroków, kilkustronicowe opisy przesłuchań i więzien- nych pobytów. Zwracają się z uprzejmą prośbą, by te rzeczy uporządkować, nadać kolejność i formę, dopisać na końcu sekretną formułę straszliwej klątwy i jeśli firma ma takie możliwo- ści, oprawić w folię. Nigdy nie pytam, co zamierzają z tym zrobić, nie pytam, jaki będzie los tych mrocznych pakietów, nie pytam, ponieważ obowiązuje mnie dyskrecja, nie pytam, po- nieważ wiem.
Pani Ilona i pani Iwona nagabnęły mnie kiedyś w swej infantylnej prostolinijności, czy to prawda, że nocą, ciemną nocą (rzecz jasna, nocą, w dzień – w żadnym wypadku) rozlega się ostrożne stąpanie, słychać chrzęst żwiru i oprawny w folię zapis męki zakopany zostaje w grobie oprawcy. Nie muszę dodawać, że zbyłem to nagabnięcie wyjątkowo wyniosłym chło- dem. Nazajutrz z jeszcze wynioślejszym chłodem poprosiłem panią Ilonę i panią Iwonę, by zamiast dżinsów i luźnych podkoszulków zechciały wkładać do pracy białe bluzki i czarne spódnice. Nie przewidziałem, że tak odziane (w białe bluzki i czarne spódnice) będą jeszcze silniej destabilizować moją koncentrację. Był to niestety pochopny ruch, wycofać się wszakże teraz, nawet stosując lodowatą wyniosłość – nie mogę.