Выбрать главу

Formy złowieszcze trafiają się jednak rzadko, przeważają – jeśli to nie brzmi niezręcznie – zamówienia na formy lekkie. Rymowane wiersze uchodzą powszechnie za najstosowniejszy wyraz opiewania zmarłych i zwracania się do zmarłych. (I słusznie, w rymowanych wierszach jest i kunszt formalny, i dostojeństwo). A zatem rymowane nekrologi, nagrobki, napisy na szarfach, epitafia, treny, elegie, a nawet teksty pożegnalnych piosenek, które zostaną zaśpie- wane nad grobem. Prawdę powiedziawszy, odkąd otwarto w mieście cmentarz dla zwierząt domowych, liczba poetyckich zamówień wzrosła niepomiernie. Wpierw wzdragałem się, ale zaraz przypomniał mi się Eklezjasta, który powiada, iż „przypadek synów ludzkich i przypa- dek bydła jest przypadek jednaki i ducha jednakiego wszyscy mają i któż wie, że duch synów ludzkich wstępuje w górę, a duch bydlęcy że zstępuje pod ziemię?”

Przypomniał mi się cytat, który nieraz w życiu przytaczałem, przypomniały mi się słowa Eklezjasty i przestałem się wzdragać. Rymowane czterowiersze poświęcone zdechłym psom i kotom tłukę taśmowo. Zamówień jest tyle, że zwijam się jak w ukropie i w efekcie, kiedy zdarzają się prawdziwie interesujące i naznaczone metafizyczną głębią i ludzkim tragizmem zamówienia, nie mam sił ani czasu. Sytuacja wręcz zmusiła mnie do nawiązania dyskretnej współpracy z pewnym, dość już znanym, poetą młodego pokolenia. Kiedy trafia się enigma- tyczna forma, z którą pomimo ochoty wiem, że nie poradzę sobie, podnoszę słuchawkę i dzwonię do pana Marcina.

Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pojawiła się w biurze pewna ekscytująca wdowa. Zapra- szam ją do siebie, przywdziewam maskę dostojeństwa, kątem oka rejestruję nieprzychylny wyraz twarzy pani Ilony i pani Iwony, w duchu jestem rad, ale nie omieszkam przy sposobno- ści zwrócić im uwagi. Podsuwam ekscytującej wdowie krzesło, naciskam klawisz, rozlegają się Wariacje Goldbergowskie, sam siadam. Dawniej, na samym początku, puszczałem moim klientom Requiem Mozarta, ale zauważyłem z czasem, iż wszechogarniająca muzyka Mozarta deprymuje, przygnębia, skłania do powściągliwości, ergo sknerstwa. Jan Sebastian Bach na- tomiast, zwłaszcza Bach w wykonaniu Glenna Goulda, czyni ludzi śmielszymi, ergo szczo- drobliwszymi.

Uważnie przyglądam się siedzącej po drugiej stronie biurka wdowie. Jej staranną żałobę kontrapunktuje śmiały dekolt, ale dekolt jest zaledwie jednym z elementów jej magnetyczno- ści. Jest jeszcze zapach L'eau par Kenzo i powściągliwość ruchów, i niski, wibrujący głos. Zamieniam się w słuch.

Nietypowa sprawa, z którą przychodzi, polega na tym, że niedawno śnił się jej mąż nie- boszczyk. Sen był piękny i bolesny. Była w tym śnie razem ze zmarłym mężem w wielkiej poczekalni, może był to wielki port, może dworzec, może lotnisko. Mieli razem gdzieś je- chać, nie dźwigali wprawdzie żadnych bagaży, ale oboje mieli bilety. Wokół tłumy ludzi i niezwykłe, gęstniejące światło, jakby zmierzch zapamiętany z dzieciństwa. Wszyscy gdzieś szli, kontrolerzy w kuloodpornych kamizelkach sprawdzali bilety i mąż przeszedł na drugą stronę i oddalał się coraz bardziej, i machał do niej, a ona w tłumie w coraz większych ciem- nościach nie mogła się do niego dostać, choć jak najwyżej unosiła rękę z biletem. I on pole- ciał, a może popłynął bez niej, i obudziła się w płaczu, w rozpaczy, ale też w poczuciu nie- zwykłego piękna. – Mój sen był piękny jak wiersz – powiedziała – i chcę, żeby o moim śnie został napisany wiersz.

Spoglądałem na nią, wdychałem zapach jej perfum i bolałem nad tym, że sam nie potrafię wiersza o jej śnie napisać. Dziwię się nieustannie, ale nie ma się co dziwić. W końcu jak ktoś układa nekrologi i wspomnienia pośmiertne niczym, nie przymierzając, gazetowe felietony, niechaj się nie dziwi, iż nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom ekscytujących wdów. Pod- niosłem słuchawkę i zadzwoniłem do pana Marcina. Dość już znanego – zwróciłem się do wdowy – poety młodego pokolenia. Jak zwykle kręcił nosem, narzekał, że niby skąd ma wziąć rym do biletów, do poczekalni albo do kontrolerów w kamizelkach kuloodpornych. Narzekał, ale, rzecz jasna, zgodził się. Mam graniczące z pewnością wrażenie, że pieniądze, które mu płacę, są fundamentem jego dochodów. Wiersz o wdowim śnie ma być gotów w przyszłym tygodniu. Czekam na wiersz, czekam na ekscytującą wdowę i żal mi własnej nie- mocy.

Z powodu sentymentalnych skłonności wybrałem zawód autora nekrologów i wspomnień pośmiertnych. W sentymentalnych skłonnościach mieści się wiele mych duchowych braków. Na przykład brak pewnego fundamentalnego lęku. Boję się śmierci i boję się, że zostanę kie- dyś zakopany. Ale nigdy, ani w najgłębszym dzieciństwie, ani nigdy później nie bałem się cmentarzy. I nigdy by mi nie przyszło do głowy, że brak strachu przed cmentarzem to może być za mało.

Konkordia

Niekiedy powietrze było gęste jak szkło powiększające. Stałem w wielkiej izbie przy oknie i ludzi na moście widziałem jak na dłoni. Dwie florecistki w czerwonych dresach szły w kie- runku boiska, były po drugiej stronie wielkich mas upalnego powietrza, dotykały balustrady, ta z dłuższymi włosami unosiła w górę dłoń. Za nimi jaśniała droga do Partecznika, zza od- dalonego o kilometr zakrętu wyłaniały się dwa końskie łby. – Konkordia już jedzie – mówiła Babcia, stała przy drugim oknie i mówiła – Oho, Konkordia już jedzie. Na piaszczyste roz- staje wjeżdżała czarna kareta, odświętnie ubrany Wymowian siedział na koźle, wypucowane konie szły lekkim kłusem, czarny wóz ryzykownie kolebał się na wybojach. Florecistki w czerwonych dresach skręciły do ośrodka sportowego, postanowiłem, że ożenię się z krócej ostrzyżoną. Babcia Czyżowa raptownie odwracała się i biegła do kuchni, na kościelnej wieży rozlegały się dzwony.

Śmierć zawsze, codziennie, powiedzmy raz w tygodniu, przechadzała się po górach, ale te- raz jej znaki były nieubłagane. Teraz było definitywnie wiadomo, że ktoś leżący jeszcze w domu, w otwartej trumnie, już nie zostanie z woli Pańskiej wskrzeszony. Babcia wracała do swych gospodarskich zajęć, by za długo nie patrzeć na czarny wóz, by nie słuchać dzwonów, by uciec od niewskazanej nadmiernej kontemplacji. Jedynie jej przyspieszone kroki i ruchy zdradzały silniejszą niż zwykle desperacką zgodę na nieunikniony koniec wszystkiego.

Konie jechały wprost na mnie, pusta Konkordia sprawiała wrażenie wehikułu prowizo- rycznego i byle jakiego. Wymowian ulegał przyrodzonej skłonności do szybkiej jazdy i ostro poganiał; elementarna sprzeczność pomiędzy brawurowym pędem a naturą wozu pogrzebo- wego była nie z tego świata.

Nad powodami, z których karawan określany był w moich stronach łacińskim słowem concordia, prowadziłem studia wnikliwe, ale ostrożne. Ostrożność brała się stąd, że gdy jako młody prowincjonalny, kacerski barbarzyńca przestąpiłem progi Uniwersytetu w Krakowie, jeden z tamtejszych uczonych, któremu gotów byłem czapkować i bić pokłony, odbył ze mną rozmowę na temat kulturowej otchłanności ziem, z których pochodzę. W pewnym momencie, między wierszami rzucił on erudycyjnie, iż „jest też w tamtych stronach góra Kirkawica, któ- rej nazwa niechybnie pochodzi od imienia mitologicznej Kirke, co jest, rzecz jasna, niezmier- nie ciekawym problemem” – spuentował i rysy jego przybrały wyraz intensywnego śród- ziemnomorskiego namysłu.