Mój paniczny strach przed światem wielkiej nauki i przed wielkim światem w ogóle wzmógł się. Wyszło, że nie wiem niczego, że nie wiem nawet tego, co wydawało mi się, że wiem niezbicie. Kirkawica, którą prawie widzę z okien, jest górą o grzbiecie rozczochranym, zboczach zmierzwionych, górą jakby figlarnie wytarmoszoną przez króla wiatrów Boreasza. A słowo „kirkać” w moim, w tamtym narzeczu, znaczy właśnie: mierzwić, czochrać, tarmo- sić. Tu zaś okazuje się, że nie jest to nazwa, co pochodzi prosto od kształtu, ale jest to nazwa, co ją greccy bogowie nadawali. Toteż w badaniu mechanizmów asymilacji słowa concordia w świadomość ludu miejscowego byłem powściągliwy. Oglądałem słowniki, pytałem znawców, sondowałem miejscowych historyków sprzętu pogrzebowego i w końcu wyszło na to, że najpewniej określenie Konkordia jest od nazwy przedwojennego zakładu pogrzebowego w Cieszynie. W Wiśle do tamtych czasów z usług tego zakładu korzystano sporadycznie, jeśli w ogóle, trumny z najodleglejszych nawet przysiółków noszono na ramionach. Musiały być zawsze co najmniej dwie zmiany pogrzebowych tragarzy, ośmiu mocnych mężczyzn. W ko- nieczności tej było znaczne napięcie epickie, opowieści o pełnych znojnego trudu wyprawach, wysokogórskich ostatnich drogach, śnieżne zbocza, wertepy, przeprawy przez rozkolebane kładki nad spienionymi potokami, trumny sunące niczym sanie i płynące jak łodzie. Znaczną część nieuniknionych perypetii oddaje miejscowy eufemizm: „jak dźwigali, to byli zmęczeni, i trzeba było im coś dać”.
Stary kościelny opowiadał, jak układała się geografia składek na wiślańską Konkordię, kiedy męczeńsko obchodził w tym celu doliny. Jarzębianie, na przykład, nie kwapili się do wyłożenia na wóz pogrzebowy, w końcu mieli dwa kroki do cmentarza i, rzecz jasna, nie szło tu o żadne zbyteczne wydatki, przeciwnie, bliskość cmentarza czyniła ich pogrzeby krótkimi i ubogimi. Mieszkańcy tej przycmentarnej góry mieli poczucie outsiderstwa swych pochów- ków, a tu wozem miało być jeszcze prędzej, jeszcze krócej.
Kiedy po południu pogrzeby przechodziły pod naszymi oknami, powietrze było już chłod- niejsze i nie miało mocy teleskopu, nie było widać, kto jest na moście, ale widziałem twarze pogrzebników, z przodu szedł nieżyciowo poważny synek z krzyżem, potem ksiądz Wantuła albo ksiądz Fiszkał, albo ksiądz Frank. Śpiewał chór. Wymowian statecznie ściskał lejce, my- ślał o tym, że na drodze z cmentarza znów puści konie ostrym kłusem, a może i galopem. Pogrzebnicy śpiewali, ale w przerwach pomiędzy pieśniami mówili do siebie, ich żałoba i stateczność zdawała się pierzchać. Zbliżał się cmentarz, najmniej straszna część pogrzebu. Zbliżało się prawdziwe i naznaczone harmonią ukojenie.
Nigdy nie bałem się cmentarzy. Nawet w najgłębszym dzieciństwie. Kiedy czytałem dzie- siątki rozmaitych młodzieżowych powieści, w których kluczowe, najstraszniejsze rzeczy działy się na cmentarzach, groza tych scen nie imała się mojej, skądinąd lękliwej, duszy. Z cmentarnego epizodu w Tomku Sawyerze, owszem, zapamiętałem to i owo, na przykład, zda- nie: „Potem obrabował zwłoki, wcisnął zdradziecki nóż w prawą dłoń Pottera i usiadł na roz- bitej trumnie”, ale zapamiętałem to chyba raczej z powodu pewnej (do dziś zresztą aktualnej) komiczności niż z powodu strachu.
Prawdziwy strach to było widmo śmierci chodzącej po górach, prawdziwy strach to byli starzy ewangelicy w otwartych trumnach, prawdziwy strach to było nacieranie twarzy zmar- łego spirytusem. Babcia Czyżowa była biegła w tych czynnościach: w ubieraniu, w szykowa- niu zmarłych do ostatniej drogi. I pamiętam ją po gospodarsku krzątającą się nad otwartymi trumnami. Otwarte trumny pradziadków. Otwarta trumna Starego Kubicy. Otwarta trumna ciotki z Malinki. Otwarta trumna ciotki Hanki. Otwarta trumna operatora Pilcha. Otwarta trumna babci Czyżowej. Otwarta trumna Biskupa Wantuły. Otwarta trumna księdza Franka. Otwarta trumna doktora Gaździcy. Otwarta trumna Wymowiana. Otwarta trumna dyrektora Pustówki. Otwarta trumna księdza Fiszkala. Otwarta trumna stryja Adama. Otwarta trumna naczelnika Czyża. Łąka otwartych trumien. Księża pastorzy w czarnych togach przemawiają- cy nad tymi trumnami. Otwarte trumny, które potem ci, co zostali do tego przeznaczeni, brali na ramiona i nieśli z domu do kościoła i potem z kościoła na cmentarz, czyniąc tragarskie zmiany „Pod brzegiem” albo „Na oazie”. Albo jak już stary kościelny zebrał pieniądze i wszyscy, nawet Jarzębianie, złożyli się na kupno Konkordii, to wtedy, tak jak wszędzie, naj- bliżsi zmarłego brali trumnę na ramiona i wynosili z domu, i umieszczali w powożonej przez Wymowiana Konkordii, potem zaś wyjmowali, kładli przy ołtarzu, wynosili z kościoła i znów umieszczali w Konkordii, i potem wspinali się po stromej, cmentarnej ścieżce.
Do dziś, jak zdarza mi się być na pogrzebie w Wiśle, gdy przychodzi moment podnoszenia trumny z ołtarza, widzę, jak niektórzy starzy ewangelicy zrywają się z miejsc, i widzę, z ja- kim niedowierzaniem przyjmują, że to co przez lata czyniły całe pokolenia, robią teraz spece w białych rękawiczkach. Robią to elegancko i wprawnie, ale w twarzach starych ewangeli- ków jest rys mówiący, iż powstanie zakładów pogrzebowych również świadczy o upadku naszych czasów. Proste porównanie auta – karawanu z pleśniejącą w szopie starą Konkordią, na drewnie której litery alfa i omega są już ledwo czytelne, zostawiam na boku.
Staliśmy pod oknami w wielkiej izbie i patrzyliśmy na przechodzące pogrzeby. Na wieży kościelny pociągał za sznury dzwonów. Wymowian powoził, a sztywna noga, którą z trudem umieszczał na koźle, dodawała mu dostojeństwa. Kondukt przechodził i znikał, a kiedy dzwony przestawały dzwonić, znaczyło to, że pogrzebnicy są już na cmentarzu. Nie było się czego bać.
Kocia muzyka
Z niejakim opóźnieniem zauważyłem, że Hanula w końcu przywiozła kota z Francji. Samo nadejście kota, sam moment jego przyjścia, umknął mej uwadze – słaby byłem wtedy i w upadku.
Spoczywałem w bólu i cichości i podziwiałem umiar oczekiwań, jakie w stosunku do mnie żywią moi bliźni. Leżałem spowity czarną kołdrą udręki i podziwiałem skromność stawia- nych mi wymagań. Ciężka powinności, wzdychałem czysto retorycznie, ciężka powinności, święty obowiązku, pojękiwałem spektakularnie, przecież ja wiem: moja żona, dajmy na to, oczekuje ode mnie niewiele: żebym jej czasem okazał odrobinę serca, moja matka oczekuje zaledwie, żebym do niej choć raz na pół roku zajechał, moje dziecko oczekuje, żebym mu przy ludziach wstydu nie przynosił. W „Tygodniku Powszechnym” oczekują, bym choć raz w tygodniu jako tako sklecony tekst przyniósł, Marian Stala oczekuje z niesmakiem, żebym się na jakiś ogólny temat wypowiedział, Kasia Morstin w redakcyjnym sekretariacie czeka, żeby jej dać francuskiego papierosa, bracia protestanci oczekują, żebym im dał święty spokój, bliź- ni moi, krótko mówiąc, prawie niczego ode mnie nie chcą.
Gdyby nie to, że jestem całkiem wewnętrznie wypalony i straciłem czucie, byłoby to wręcz upokarzające, inni w końcu inaczej, inni tak, innym nie tylko stawia się wymagania, od innych nie tylko oczekuje się tego i owego, ale inni wręcz realizują oczekiwania i spełniają pokładane w nich nadzieje. Oczekuje się od nich, dajmy na to, że będą kierować dużymi ze- społami ludzkimi i oni czynią to: kierują dużymi zespołami ludzkimi, oczekuje się od nich, że będą wznosić skomplikowane konstrukcje i oni wznoszą skomplikowane konstrukcje, ocze- kuje się od nich, że zreperują telewizor i oni reperują telewizor. Ode mnie oczekuje się odro- binę czegokolwiek i ofiarowanie komukolwiek odrobiny czegokolwiek – nie bardzo mi wy- chodzi. Nawet kota powitać mi się nie udało. Wiem, że nie ma co popadać w infantylny zapał antropomorfizacyjny, wiem, że kot nie oczekiwał chleba i soli, bram triumfalnych, komitetów powitalnych, wiem to wszystko, mam dojrzałą, ontologiczną świadomość, że kot to jest kot, ale przecież świadomość nie daje pocieszenia, przeciwnie, poczucie klęski pogłębia, bo żeby tak całkiem przyjścia kota nie zauważyć…