Markotno mi było i wstyd. I dopiero gdy mgły się podniosły, gdy kot się całkiem z tumanu mojej rozpaczy wyłonił, wyrzuty sumienia mi przeszły jak ręką odjął. Dobrzem uczynił, żem tego kota od razu nie zauważył, zaoszczędzonych mi zostało choć kilka dni potwornego wstrząsu, chyba instynkt albo i Pan Bóg mnie prowadził. Co za kocia morda! Co za pysk! Ile fałszu! Jakie zwyrodnienie! Quel monstre! Podnoszę się, wracam do świata, a tu nade mną kolebie się koci łeb jak fałszywa latarnia. Kolebie się i uśmiecha obłudnie.
Koty – jak powszechnie wiadomo – są z natury fałszywe i mordy kocie pełne są, bez wy- jątku, fałszywego wyrazu. I ten to ma, pysk mu powleka grymas obłudy. Ale coś w nim jest jeszcze w dodatkowym stopniu zdegenerowanego, jakiś dodatkowy cynizm, jakaś zbrodni- czość znaczniejsza od przeciętnej kociej zbrodniczości. Łasi się serwilistycznie, przeciąga, ziewa i z tym ziewnięciem dolatuje mnie mdły obłok klasycznego zapachu. Chryste Panie, przecież od tego bydlaka Chanelem zajeżdża! Włosy mi dęba stanęły, ręce na nowo trząść się zaczęły i gdyby nie to, że to nie kot, a kotka, to bym tego kota grubym słowem do mniejszo- ści erotycznej zaliczył. Przecież ja cię, bestio – pomyślałem sobie – ja cię, bestio, w „Tygo- dniku Powszechnym” obsmaruję, ja zaraz jadowity tekst pt. Kot na równi pochyłej napiszę i suchego miejsca na tobie nie zostawię! Powstrzymałem się przed tą jedyną znaną mi formą ludzkiej aktywności, powstrzymałem się, ale już wiedziałem, już byłem w domu.
Wszak ten kot to Francuz, uświadomiłem sobie z całą mocą, ten kot z Francji przyjechał i oprócz naturalnego, kociego zbójectwa jest w nim jeszcze dodatkowe francuskie zwyrodnie- nie. Patrzyłem na tego fircyka, patrzyłem na tę paryską kreaturę, patrzyłem na to biedne zwie- rzę z racji samej swej geograficznej proweniencji upadłe, spoglądałem nań uporczywie, jakby samą jego występnością urzeczony, spoglądałem i z wolna, z wolna ohyda jęła się przeradzać w fascynację.
Widziałem w jego oczach otchłań czarną jak Noc św. Bartłomieja, z jego iskrzącej sierści wyskakiwały płomienie stosu Joanny d'Arc, a może stosu Wielkiego Mistrza Templariuszy, miauczał, i słychać było łoskot Wielkiej Rewolucji, pręgi na jego grzbiecie były radykalne jak terror jakobinów, stąpał z nadmierną ostrożnością, krok jego był krokiem kolaborantów z Vichy, krył się w zakamarkach mieszkania jakby wciąż zawstydzony aferą Dreyfusa, na fi- rankę wspinał się z determinacją kata prowadzącego na szafot Bogu ducha winnego monar- chę, wypowiadał przedmiotom wojnę i natychmiast kapitulował jak marszałek Petain w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Nie mogłem pohamować tej wizji, ale też widziałem: widziałem, jak w kocich wnętrznościach obracają się najczarniejsze karty dziejów jego ojczyzny. Zrozu- miałem, że kot naznaczony jest Francją, tak jak my, Polacy, Polską, i gotowość do czynu wstąpiła w serce moje.
Sezon dawania sprawozdań z własnego nieudacznictwa minął bezpowrotnie, dalej wpraw- dzie nikt niczego ode mnie nie oczekiwał, ale pojawił się upadły francuski kot i mogłem tro- chę sentymentalnie i trochę dziecinnie pomyśleć, że ten kot jako pierwszy czegoś istotniej- szego po mnie się spodziewa. To by się nawet logicznie zgadzało, bo przecież i moje oczeki- wania w stosunku do tego kota były znaczne, gdybym powiedział, że czekałem na niego jak na zbawienie, przesadziłbym istotnie, ale istotnie czekałem, liczyłem, że to domowe zwierzę ukoi moją rozpacz, trwało lato mojej rozpaczy, tonący w deszczu Kraków, miasto mojej roz- paczy, był jak gipsowy odlew miasta na dnie oceanu.
I łaknąc ukojenia, zapragnąłem i kotu dać ukojenie, i milczałem bezradnie, stałem na kru- chej jak linia Maginota granicy niedorzeczności. Bo przecież niedorzecznością absolutną by- łoby tłumaczenie temu, nawet tak tragicznie naznaczonemu historią, kotu, że przybył do Pol- ski, niedorzecznością byłoby opowiadanie mu o Polsce, niedorzecznością byłoby kojenie go Polską. Kotu nie Polska jest potrzebna, a whiskas. Kocie, przybyłeś do Polski – gdybym tak przemówił – kocie, przybyłeś do kraju reform, do kraju, co się wyzwolił z moskiewskiego jarzma, widzisz, mon cher chat, jesteś na ziemiach, na których zrodził się najpiękniejszy ruch społeczny od czasów Spartakusa; gdybym tak przemówił, to nawet gdybym w tak zbudowa- nym monologu istotnej prawdy dotknął, ja, kocie, wiem, że tobie nie niepodległa Polska jest potrzebna, tylko whiskas, ale jednak nie mogę nie zauważyć, że whiskas jest dostępny w skle- pach dzięki niepodległości Polski, nawet gdybym ten ciekawy paradoks zauważył (whiskas niepodległy a whiskas zachodni) i nawet gdyby udało mi się w całej wypowiedzi stylistyczną równowagę utrzymać, to przecież zbłaźniłbym się i ośmieszył. Kot jako postać literacka – jak najbardziej, ale kot jako medium, jako słuchacz metafor publicystycznych – złe rozwiązanie, fałszywy kierunek, artystyczne fiasko.
I wtedy pojąłem, że niczego nie trzeba kotu mówić, on i tak swoje słyszy. Siedzi w swej niebywałej kształtności na środku pokoju i wytęża uszy aksamitne jak obicia foteli w Wersa- lu. Siedzi i słucha. Każdy szmer słyszy, krople deszczu stukające w parapet, skrzyp drzwi, kroki na schodach, łoskot tramwaju jadącego z Dąbia, czyjś głos za ścianą. Słucha i jest w nim dobrze mi znana paniczność słuchu, co każe zerwać się na równe nogi na odgłos nagle ruszającej windy, co każe zdrętwieć na terkot nie zapowiedzianego dzwonka. Kot słucha po- koju, słucha domu i słucha miasta. Deszcz przestał padać, słychać szmer opon obracających się na mokrym asfalcie, kot słyszy łopot składanych parasoli, słyszy rozmowę dwóch pielę- gniarek idących ulicą Kopernika, słyszy dzwony bijące na Anioł Pański, słyszy muzyków rozkładających nuty na Sławkowskiej, słyszy szmer wody lecącej przez zamurowane wodo- ciągi. Miasto paruje jak góra Ararat. Kot słyszy muzykę, tak jakby siedział na moim ramieniu. Ulice są teraz jak wielkie sale koncertowe, idę na przełaj przez pola muzyki. Na Siennej fil- harmonicy petersburscy grają uwerturę do Wilhelma Tella, u wylotu Grodzkiej trio w ortalio- nowych kurtkach w składzie: klarnet, altówka, akordeon gra Kegelstatt Mozarta, kot słyszy dochodzące z Wiślnej Adagio z koncertu na obój Albinoniego, filharmonicy lwowscy, a może tylko para nauczycieli muzyki z Kijowa w składzie: flet i akordeon grają na Szpitalnej Sonatę na flet i klawesyn g-moll Jana Sebastiana Bacha, a skąd dochodzi Ariodante Haendla? A kto gra teraz Lacatellego, Corellego, Zelenkę? Kot wie. Idę przez wypełniony cudzoziemskimi muzykami Kraków, cudzoziemski kot ich słucha, flet, obój, skrzypce, klarnet, wiolonczela, wszystkie instrumenty uliczne grają. Idę i podziwiam nikłość oczekiwań stawianych mi przez muzykę doskonałą jak kocia czaszka.
Szczegółowy opis jednego doznania
W połowie lat sześćdziesiątych na placu Kossaka w Krakowie ujrzałem pierwszą kobietę w spódniczce mini. Tuż obok szła druga w identycznie radykalnie skróconej matczynej spód- nicy – inicjacja miała charakter dubeltowy. Myślę, że była to, ściśle rzecz ujmując, wiosna
1965. Wszystkie odkrycia świata zachodniego docierały do nas zawsze z kilku -, z kilkuna- stomiesięcznym, z rocznym opóźnieniem; odkrycia mini świat zachodni dokonał latem 1964 i jest mało prawdopodobne, żeby aż tak rewolucyjny wynalazek zdołał się w ciągu tygodni przebić przez żelazną kurtynę i objąć swym zasięgiem Układ Warszawski. Ewentualnie i od wielkiej biedy mogła to być jesień 64, ale raczej to była wiosna Roku Pańskiego następnego. Przez plac Kossaka szły dwie piękności w minispódniczkach. Myśmy z Bronkiem Cia- siem, Markiem Albrechtem i Michałem Bursą wracali ze szkoły; od dawna byliśmy pod każ- dym względem dojrzałymi mężczyznami, nasze bezwiedne biografie polityczne też nie były byle jakie, w końcu już za naszego pozornie krótkiego życia umarł Stalin, odbył się XX zjazd KPZR, umarł Bierut, miały miejsce wypadki poznańskie, Gomułka objął władzę, Sołżenicyn opublikował Jeden dzień Iwana Denisowicza, Marilyn Monroe popełniła samobójstwo, zginął w zamachu prezydent Kennedy i wiele jeszcze innych rzeczy się zdarzyło, które – wiedzieli- śmy o tym czy też nie – odcisnęły na nas swe mroczne piętno. Kąciki ust z wolna sunęły w dół w grymasie goryczy, cienie zmarszczek pokrywały czoła, siwieć żeśmy wprawdzie jesz- cze nie siwieli, ale wszechogarniający męski sceptycyzm przenikał nas na wskroś. Dla świę- tego spokoju i przede wszystkim dla niepoznaki dźwigaliśmy na plecach tornistry i dzierżyli- śmy w garściach worki z pantoflami. Odziani byliśmy w granatowe chałaty z tarczami na rę- kawach, i to też było dobre – szkolne mundurki odwracały uwagę od naszych głów, w których