kłębiły się myśli potworne.
Stanęliśmy oniemiali. Dwie pionierki długości do połowy uda szły przez plac Kossaka, szły chybotliwie, ich nadzwyczajnie obnażone nogi niepewnie stąpały, chybotliwość, nie- śmiałość i desperacko przezwyciężane zawstydzenie przydawały im nieznanego uroku. Wy- dawało nam się wtedy, że już wiemy o kobietach wszystko, a jednak wiedzieliśmy mało. Na przykład o subtelnych związkach, jakie zachodzą pomiędzy nieskromnym przemodelowaniem damskiej garderoby a debiutancką paniką niepowściągliwie okrytego ciała, nie mieliśmy zie- lonego pojęcia.
One szły, myśmy stali. One szły coraz pewniej i coraz sprawniej, myśmy stali coraz nie- pewniej i coraz bezradniej. One, zanim przeszły przez plac Kossaka, z debiutantek przeisto- czyły się w wirtuozki długości do połowy uda, myśmy się całkiem pogubili, myśmy nie wie- dzieli nawet, jak ulegać własnemu zachwytowi, bośmy w ogóle nie wiedzieli, że zachwyt jest po to, aby mu ulegać. W bezczuciu, w niemocie i w pustce nasze nadgarstki jęły się mimo- wolnie ruszać, nasze z klotu szyte worki na pantofle jęły się obracać, a potem wirować i tym obracaniem, tym wirowaniem, tymi naszymi workami na pantofle kręcącymi się jak sukienne śmigła, oddawaliśmy cześć Śmiałości, Urodzie, a także – jak po latach myślę – Ciągłości Dziejowej.
Tak myślę, a raczej tak liczę. Bo przecież te dwudziestoparoletnie dziewczyny, co w poło- wie lat sześćdziesiątych szły przez plac Kossaka, urodzić się musiały w połowie albo na po- czątku lat czterdziestych. Ich matki, które w połowie lat sześćdziesiątych dawały im do skró- cenia całkiem porządne spódnice, ich matki, które w połowie lat sześćdziesiątych były inten- sywnymi damami po czterdziestce, urodzić się musiały w połowie albo na początku lat dwu- dziestych. Swoją drogą ciekawość, jak one to robiły, że były intensywne? Przecież troska o piękno i Władysław Gomułka to jest krwawa sprzeczność, przecież moda, kosmetyki kobiece i środki pielęgnacji ciała w epoce Gomułki to jest sekwencja wyrażeń oksymoronicznych. Skąd wtedy krem? Skąd wtedy kredka? Skąd cienie do powiek? Skąd szampon? Skąd mydło pachnące? Skąd materiał na bluzkę? Skąd one to brały i jak to robiły?
Życie na niby, jak powszechnie wiadomo, jest życiem bardzo intensywnym, jest życiem pełnym niespodzianek, w każdej chwili może się zdarzyć coś wspaniałego. Ktoś może z za- granicy przeszmuglować kawałek mydła Palmolive, który się potem będzie na specjalne oka- zje trzymać na dnie szafy, grosz może spaść z nieba, za który kupi się w komisie francuską szminkę, wuj z Ameryki dolara przyśle i z tym dolarem pójdzie się do sklepu dolarowego w jakimś wielkim mieście. A poza tym włosy na przykład można umyć żółtkiem, piwem, wy- warem z pokrzywy, rozjaśnić rumiankiem albo rozcieńczoną wodą utlenioną, można staro- dawny płaszczyk z delikatnego tweedu zręcznie przerobić na sukienkę modną, nie noszoną chyba od samej wojny spódnicę z gabardyny można skrócić. Zwężanie i zwłaszcza skracanie grubo nad kolana jest nieodwracalne, a przecież nie wiadomo, czy tak się da chodzić? Czy się w czymś tak krótkim choć przez plac Kossaka przejdzie? Czy w te pędy trzeba będzie wracać do domu na Filarecką? Toteż rzeczniczki awangardowego stroju sięgały do lamusa i skracały przedwojenne matczyne spódnice, szyły mini z archaicznej ojcowskiej marynarki, panama albo tropik z lat trzydziestych były nie do zdarcia.
Staliśmy na placu Kossaka, jak diabelski młyn obracały się nasze worki na pantofle, ugi- naliśmy się pod ciężarem mądrości, ale historiozoficzno – odzieżowa refleksja, że pierwsze minispódnice, na które patrzymy, uczynione są z przedwojennych materiałów, nie przycho- dziła nam do głowy.
„Mężczyźni mojego pokolenia – powiada Bellow w Darze Humboldta – nigdy nie zdo- łali się przyzwyczaić do siły, długości i piękna kobiecych nóg, dawniej całkowicie zakry- tych”. Mężczyźni mojego pokolenia zapewne przyzwyczaili się do siły, długości i piękna nóg kobiecych na krótko dawniej zakrytych i potem odkrytych permanentnie. Ja w każdym razie przyzwyczaiłem się całkiem bezboleśnie. Nie mogę wszakże odzwyczaić się od myśli, iż pierwsza odkrywająca kobiece nogi minispódniczka, jaką ujrzałem w życiu, uszyta była z przedwrześniowych tkanin. Jest to myśl nieobsesyjna (obsesyjnie myślę o czym innym), ale jest ona wyraźna.
„Pokój temu domowi”
Jaskra wyżerała oczy, niebezpiecznie wzrastało ciśnienie wewnątrzgałkowe, malało pole widzenia, cukrzyca trawiła silne ciało Pana Naczelnika, skaleczenia nie chciały się goić, ma- lała krzepliwość, naczynia kruszały, przyszła miażdżyca, po wylewie był na pół sparaliżowa- ny, zdawało się, że to już koniec, ale doszedł do siebie, wrócił do sprawności, choć była to sprawność człowieka zanurzonego w gęstych ciemnościach, na długo przed wylewem był już całkowicie niewidomy.
Ośrodek zdrowia w Wiśle, prywatny gabinet w Ustroniu, szpital na Zawodziu, szpital w Cieszynie, szpital w Krakowie, niewiarygodne ilości insuliny, tona rozmaitych pastylek, cy- sterna kropel do oczu, operacja, zastrzyki i to co najgorsze – dieta.
Dziadek Czyż był człowiekiem dobrym, chyba w ogóle nie pamiętam jego gniewu, był człowiekiem wielkiego serca i z pogodą ducha znosił przeciwności losu. Ściśle, jak jest to w Piśmie powiedziane, czynił dobro i zło dobrem zwyciężał. Kiedy bez mała wszystkie jego pomysły na poprawę życia brały w łeb, kiedy wszystkie jego fantazyjne przedsięwzięcia koń- czyły się fiaskiem, zachowywał spokój i pogodę ducha. Kiedy jako uczeń cieszyńskiego gim- nazjum zakochał się bez pamięci w Marysi Chmielównie, co chodziła do sióstr boromeuszek na kurs kroju, szycia, gotowania, wytrwale znosił miłosne udręki.
W gimnazjum polskiego uczył dziadka Przyboś, uczniów było bez mała trzydziestu, sami prawie mężczyźni, dwie tylko gimnazjalistki do tej samej klasy co dziadek chodziły: Anna Bobkówna i Marzena Skotnicówna. Skotnicównę dziadek pamiętał świetnie, była podobno niebywale piękna, a poza tym nie dało się jej przecież zapomnieć z powodu tragedii, na krót- ko przed maturą zginęła w czasie wspinaczki na Zamarłą Turnię. Kiedy prawie pół wieku później mówiłem dziadkowi, że Julian Przyboś o niej i o jej śmierci napisał wiersz pt. Z Tatr, że jest to bardzo sławny wiersz, drukują go w szkolnych podręcznikach, na przykładzie tego wiersza kolejne pokolenia maturzystów wgłębiają się w tajniki poezji awangardowej, kiedy uświadamiałem dziadkowi, jak sensacyjnie blisko (na wyciągnięcie ręki ku siedzącej tuż przed nim Marzenie S.) był istotnych epizodów literatury współczesnej – dziadek zachowy- wał daleko idący sceptycyzm. Najwyraźniej Przyboś jako polonista nie był podziwiany, o tym że jest poetą, też raczej nie było wiadomo, dorobku pisarskiego swego dawnego nauczyciela dziadek nie był wcale ciekaw. Nie wykluczam, że w jakimś grafomańskim porywie chciałem mu wiersz poświęcony Skotnicównie przeczytać, ale opamiętałem się. Choć byłem wtedy młodym poetą, gotowym łamać wszelkie konwencje i naruszać tabu, mores jednak widać jaki taki miałem, bo mniej lub bardziej świadomie musiałem zdawać sobie sprawę, że czytanie poezji Przybosia człowiekowi ciężko przez los doświadczonemu, to jest nieprzyzwoitość gru- ba. Wystarczy, że dopytywałem się nadmiernie o tego czołowego przedstawiciela krakow- skiej Awangardy, dziadek mnie zbywał, machał ironicznie ręką i w końcu wycedził: „napu- szony karzeł”, i serdecznym wybuchnął śmiechem, jakby śmiechem chciał unieważnić jado- witą celność frazy.