Czesław Miłosz ma oczywiście absolutną rację, kiedy w swoim nieśmiertelnym wierszu o panience przelotnie widzianej w paryskim metrze (Esse) boleje nad niepoznawalnością istnie- nia, nad niepełnością poznania, nad widmowością literatury daremnie ścigającej byt niedości- gły. „Wysiadła na Raspail. Zostałem z ogromem rzeczy istniejących. Gąbka która cierpi bo nie może napełnić się wodą, rzeka która cierpi bo odbicia obłoków i drzew nie są obłokami i drzewami”. To jest w istotności swojej bardzo wielki fragment. Doceńmy wszakże czytelni- cze upodobania tego, kto siedzi na brzegu i oddaje się kunsztowi subtelnej kontemplacji świata odbitego w wodzie. On siedzi nad rzeką (imię rzeki: Miłosz) i nie chce samych w sobie strasznych obłoków i nie chce samych w sobie drzew niepojętych, z widmami mu znośniej. Być może, losem rzeki jest cierpienie, ale, być może, cierpi ona po to, by tym na brzegu było raźniej. Widzę zamazane, ciemne, jakby odbite w rzece płynącej pod ewangelickim cmentarzem cienie moich nieboszczyków i przeganiam z serca wulgarną nadzieję, i przeganiam z głowy tandetną, sentymentalną i bezbożną myśl o sztuce wskrzeszającej zmarłych. Być może, literatura jest zaklinaniem widm, być mo- że, pomiędzy zaklinaniem widm a wskrzeszaniem zmarłych granica jest niejasna, ale widma niech wy- starczą. Trzeba przeganiać demony, ale trzeba im w pamięci dochowywać wierności. Pamięć
jest substancją tego rzemiosła.
Nie zachowuję rękopisów. Wpierw z wrodzonej zapobiegliwości zapisuję papier obustron- nie (z jednej strony rękopis, z drugiej maszynopis), następnie z wrodzonej skrzętności wiozę zapisany papier do punktu skupu makulatury, gdzie dokonuję korzystnej transakcji, uzyskane zaś w ten sposób pieniądze składam sobie, moim marzeniem jest bowiem kupno w przyszło- ści zacisznej kawalerki. Ponieważ nie zachowuję rękopisów, nie mogę sprawdzić, ale przecież pamiętam dobrze, kiedy zaczynałem pisać, narratorowi i zarazem bohaterowi moich pierw- szych opowiadań zawsze towarzyszyło widmo Dziadka. Nawet pierwsze literackie kroki sta- wiałem w jego wszechwiedzącym towarzystwie. Pisałem opowiadanie o epoce handlu wy- miennego, jaka nagle nastała na ziemi, i Dziadek wraz ze mną ulegał symbolicznej gorączce nieustannej wymiany przedmiotu za przedmiot; pisałem o ucieczce z domu rodzinnego w świat szeroki i Dziadek był w tym opowiadaniu jak Tołstoj porzucający Jasną Polanę, pisałem o indyku Beltsville, co wyfrunął na wierzchołek drzewa, i w ogrodzie wśród zdesperowanych i próbujących rozmaitymi technikami ściągnąć ptaka na ziemię domowników był, rzecz jasna, i Dziadek.
Nawet wtedy, gdy żył jeszcze, dobrze się czułem w towarzystwie jego widma; tak jak i te- raz jest mi znośnie, gdy przez ciemny park, nadrzecznym wałem, za kościołem i za szkołą jedziemy do Domu Zdrojowego po odpady pokonsumpcyjne. Księżyc jest w pełni i cienie kładą się na wodzie. Darzyłem go podziwem, podziwiałem jego klęski, podziwiałem fiaska kolejnych przedsięwzięć, jakże piękne było, że fortuny przechodziły mu przez palce, a on nigdy z tego nie miał ani grosza. Ale teraz jest już koniec, teraz się rozkręca ostatni nieudany interes. Wielkie i ciężkie jak woda księgi rachunkowe przedwojennej rzeźni (księgarnia Feit- zingera w Cieszynie) zastąpione zostały przez szkolne zeszyty (fabryka papieru w Kluczach), w których zapisujemy tonaż pobieranych odpadów. Jeszcze i w tej ostatniej przed zagładą operacji miał – tak jest – przebłysk zwodniczego geniuszu ekonomicznego. Do umowy o od- biór odpadów z Wojewódzkim Przedsiębiorstwem Przemysłu Gastronomicznego, oddział w Ustroniu, wprowadził mianowicie przebiegły punkt 3b, który mówił, iż „należność za odpady pokonsumpcyjne odbiorca zobowiązuje się płacić w naturze żywca nierogacizny wg cen obowiązujących w punktach skupu”, i to było dobre, bo rzecz była pomyślana tak, że my bę- dziemy pobierać odpady pokonsumpcyjne, tymi odpadami będziemy karmić tucznika, który – wykarmiony pysznymi i obfitymi resztkami z Domu Zdrojowego – będzie jak trzeba pokaźny, ciężki i drogi, droższy w każdym razie od pobieranych w cenie 20 groszy od kilograma odpa- dów i rozliczenie będzie zawsze na naszą korzyść, będziemy pobierać odpady i w dodatku jeszcze Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Przemysłu Gastronomicznego, oddział w Ustroniu, będzie nam płacić, jak dobrze pójdzie, krociowe kwoty. Ale ta prosta i pewna jak prawo Ar- chimedesa kalkulacja zawodziła, wykarmiony tucznik zawsze był tańszy od karmy, którą ze- żarł. Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Przemysłu Gastronomicznego, oddział w Ustroniu, za- miast przysyłać pieniądze, przysyłało wezwania do uiszczenia sum, jakie wynikały z różnicy rozliczenia tucznika i rozliczenia odpadów; różnica zawsze była na niekorzyść tucznika prze- klętego. Trochę się to wyrównywało za sprawą zastawy stołowej, bo w pełnych wszelakiego dobra baniach i kubłach znajdowaliśmy raz po raz noże, widelce, łyżki, łyżeczki, widelczyki, a nawet talerze i filiżanki i wkrótce dom był zaopatrzony w całe komplety sztućców i czę- ściowo tylko wybrakowane zastawy z kunsztownymi napisami: Gastronomia Śląska; nie- znacznie to poprawiało bilans, ale nie zmieniało faktu, że był on w najlepszym razie – zero- wy. Cóż było robić, trzeba było żyć, trzeba było jeździć do Domu Zdrojowego po odpady pokonsumpcyjne i karmić nimi tucznika ascetę i siebie karmić nadzieją, iż wreszcie kolejny, któryś z rzędu tucznik swą gigantyczną wagą rozbije bank i spłynie na nas rzeka szmalu.
I dźwigaliśmy banie pełne dobrego bydlęcego jadła, resztki rosołów, krupników, eskalo- pek, bigosów, sałatek, surówek, rumsztyków zamieniały się w mannę o niezapomnianym za- pachu. Piwnice Domu Zdrojowego pachniały jak wnętrze schronu zaopatrzonego we wszyst- ko na lata, a gdy dancingowa muzyka na górze cichła i gdy po chwili rozlegały się rozpustne, przyciszone takty, nie starając się choćby dla pozoru kiełznać panicznego pośpiechu, jak oszalali lecieliśmy po schodach. Staliśmy potem w wypełnionych tłustym blaskiem drzwiach wiodących na zaplecze (Dzidek Dziadek już wtedy miał bardzo ograniczone pole widzenia, obracał się jak słonecznik ku temu, na co spoglądał, mówił, że jest tak, jakby patrzył przez dwie rury wodociągowe, i kto wie, czy wtedy, w zadymionej, ciemnej sali, jego punktowe dobrze nastawione spojrzenie nie było raz jeden przywilejem), staliśmy w tłumie kucharek, kucharzy, podkuchennych, kelnerek, kelnerów, wszyscy z napięciem patrzyli na odległe po- dium, gdzie w kącie podrygiwała spłoszona tancerka, skóra na jej ramionach lśniła umiarko- wanym bohemistycznym blaskiem. I faktycznie, jak podaje Pismo, miała na sobie szkarłat i purpurę i może była nawet uzłocona złotem, ale gdzież jej tam biduli do wielkiej wszeteczni- cy, gdzież jej tam było do wszeteczeństwa jakiegokolwiek, do wszeteczeństwa najmniejszego nawet. I choć, doprawdy, niczego złego nie zapowiadał taniec stremowanej Czeszki, to i pani Oglądaczowa także miała rację, bo zagłada swoją drogą przyszła. Zagłada naturalna jak od- dech i nieubłagana jak brak oddechu. Zagłada przyszła jak fala rzeczna, bo zagłada jak fala rzeczna trwała.
Niewysuszona cnota porządku
Gdybym nie miał pewności, że czynię to ostatni raz w życiu, odstąpiłbym i niczego nie czynił, ale ponieważ mam pewność, podjąłem zbożne dzieło i uporządkowałem bibliotekę.
Miałem pewien plan nowego ładu książkowego, ale ponieważ wszelka praca fizyczna de- graduje mnie umysłowo, realizacja planu nie była ścisła. Zdejmowanie z półek, odkurzanie wstępne, następnie odkurzanie szczegółowe, następnie odkurzanie obsesyjne oraz odkurzanie maniakalne za pomocą specjalnie do odkurzania maniakalnego przeznaczonej zmiotki, dalej selekcjonowanie, pakowanie do kartonów, po zmianie decyzji wypakowywanie z kartonów i ponowne pakowanie, czego innego wszakże, likwidowanie drugich martwych szeregów, dźwiganie stert piętrzących się na podłodze, burzenie misternych konstrukcji wzniesionych przed laty w każdym kącie, znajdowanie przemyślnych skrytek z bibułą, z listami, z fotogra- fiami zapomnianych narzeczonych, co dawno pomarły ze starości, rozpruwanie murów zbu- dowanych z kalendarzy ewangelickich, odsłanianie fundamentów uczynionych z dzieł Herce- na, zrywanie szalunku z serii wydawniczych i na końcu rozstrzyganie, co zostawić w Krako- wie, co wywieźć do Wisły, co wydać na pożarcie wiecznie głodnym lektury kolegom z „Ty- godnika Powszechnego”, wszystko to było ponad siłę, ponad siłę mego ducha, rzecz jasna, bo dzięki odziedziczonej po Starym Kubicy bydlęcej krzepie, fizycznie byłem w stanie mojemu skromnemu księgozbiorowi sprostać. Tym niemniej końcowe, popołudniowe i wieczorne czę- ści trudu wykonywałem w absolutnej malignie, ciemna łuna kurzu spowijała całe moje stuki- lowe ciało, quasi – bytowy pył wżerał się w mózg. Com wszakże uczynił, tom oczadziały uczynił i teraz po krótkiej, choć intensywnej rekonwalescenci dociekliwie analizuję rezultaty. Najbardziej rzucającą się w oczy zmianą w mojej bibliotece jest, by tak rzec, wzrost zna- czenia poezji. Tomiki wierszy, dawniej jak w bydlęcym wagonie opresyjnie upchane na nie- osiągalnych dechach pod powałą, teraz okazale zajmują pięć centralnych półek, mam je na wysokości oczu i w zasięgu ręki. Negatywna selekcja poezji nie objęła wcale, jedynie trzy tomiki trzech żyjących polskich autorów zostały z księgozbioru wycofane, prawdę powie- dziawszy, one zostały wycofane nie tylko z księgozbioru, one zostały wycofane definitywnie. Poza tym wręcz przeciwnie, wszelka twórczość poetycka, co panoszyła się na niedostępnych