Выбрать главу

Całe tony literatury nikczemnej u mnie były i nie wysłałem tego do Wisły, ani nie zanio- słem do „Tygodnika Powszechnego”, a na śmietnik, tak jest, na śmietnik wszystko w szale wywaliłem, a przecież były tam pisarsko przydatne roczniki „Nowych Dróg”, stylistycznie atrakcyjne pisma Józefa Stalina i edytorsko ponętne Podstawy ideologiczne PZPR pióra B. Bieruta i J. Cyrankiewicza. Ponieważ, jak mówię, kryterium pisarskiej przydatności udarem- nia jakąkolwiek selekcję, odrzucałem to kryterium, pozostawałem przy kryterium czytelni- czym, ergo ponieważ wiedziałem, że Andrzejewskiego może już w ogóle w życiu, a z całą pewnością w najbliższym czasie czytał nie będę, stałem nad stertą pism tego pisarza niemo i debatowałem w duchu, czy wysłać go do Wisły, czy zanieść do „Tygodnika Powszechnego”. I tak długo się wahałem, tak długo się namyślałem, tak długo wszystkie za i przeciw rozwa- żałem, że w końcu wszystkie książki Jerzego Andrzejewskiego łącznie z Popiołem i diamen- tem zostawiłem na półce. Andrzejewski zostaje. A to jest jeden tylko przykład, jeden pobież- nie opowiedziany przypadek, jedna z setek paradoksalnych przygód, jakie w tych dniach przy układaniu książek przeżyłem.

A co powiedzieć o literaturze powszechnej? O klasykach filozofii? (Schopenhauer zostaje? Arystoteles do Wisły? Kant do „Tygodnika Powszechnego”? a może na odwrót?). O eseisty- ce? O krytyce literackie)? Co z książkami o szachach? Co z tomami rosyjskich klasyków w oryginale? (Czechów zostaje? Gogol do Wisły? Gonczarow do „Tygodnika Powszechnego”? a może na odwrót?) Jeśli idzie o literaturę powszechną, to, rozwścieczony do granic, docisną- łem pedał selekcji do dechy i szczerze powiem, mało co mi zostało. Chyba trochę przesadziłem, bo teraz półka z literaturą zagraniczną wygląda jak biblioteczka ambitnego maturzysty, co interesuje się literaturą. Jest Dostojewski, Faulkner, Kafka, Nabokov, Mann, Marquez i prawie nic więcej

(Kafka zostaje, Roth do Wisły, Heller do „Tygodnika Powszechnego”, Flaubert zostaje, Stendhal do Wisły, Bernanos do „Tygodnika Powszechnego”), tak to właśnie i jeszcze radykalniej szło i myślę, że pewnie faktycznie z jednej strony przesadziłem w eliminacji, ale z drugiej strony nazbyt byłem w eliminacji powściągliwy, bo przecież dałoby się tu jeszcze to i owo wyczyścić.

Weźmy choćby tego całego Kafkę. Kafka zostaje i bardzo dobrze, ale kiedy teraz wzro- kiem roznamiętnionym selekcją po Kafce wodzę, to widzę, że chyba Kafki za dużo zostało, że mogłem zostawić tylko Przemianę i Listy do Felicji, Proces i Zamek do Wisły, a miniatury i zwłaszcza rozmowy z Janouchem do „Tygodnika Powszechnego”. Z Marquezem tak samo: Miłość w czasach zarazy zostaje, Sto lat samotności do Wisły, a Generał w labiryncie do Ty- godnika Powszechnego”. I Manna, i Tołstoja, i Dostojewskiego (Idiota zostaje, Zbrodnia i kara do Wisły, Dzienniki do „Tygodnika Powszechnego”) i Kunderę, i Hrabala, i Skvoreckie- go, i Balzaca, i Joyce'a można jeszcze raz dokładnie przebrać, jeszcze, widzę, sporo roboty mnie czeka, zwłaszcza że nowe książki już zaczynają przybywać i zajmować miejsce. Nie dalej jak wczoraj kupiłem Vademecum barmana, Dolinę trwogi Arthura Conan Doyle'a oraz tom rozmów Barbary Łopieńskiej z rozmaitymi ciekawymi ludźmi o ich bibliotekach, i na razie mam to u wezgłowia, ale z czasem trzeba będzie tomy plasować na półkach. A na pół- kach książki mają być ułożone „równo, równiusieńko” – mówi Łopieńskiej profesor Janusz Tazbir i na obecnym etapie mojej sprzecznej z naturą bibliotecznej schludności bardzo mi ta zasada sprzyja. Uniwersalnie zresztą też mi ta zasada sprzyja, bo jeśli nawet ksiądz Skarga ma rację i „heretyctwo cnoty suszy”, to cnotę porządku suszy ono na końcu.

Żółtodziobe serce

Staliśmy nad otwartą trumną Biskupa i śpiewaliśmy najpiękniejsze pieśni pogrzebowe. Wpierw śpiewaliśmy Pan zawołał sługę swego w kancjonale Heczki numer 747, potem śpie- waliśmy numer 777 Dziś jeszcze żyję, lecz jutro może lub przed wieczorem śmierć przyjdzie, Boże, potem numer 789 Pobożnych dusze żyją, u Boga wieczny dzień, grobowce tylko kryją żywota ziemski cień, potem numer 783 już się wykonało, serce przecierpiało, potem jeszcze numer 770 Wiemć ja, że w niebie jest miejsce krasne, a na samym końcu, przed modlitwą i przed przyłożeniem wieka, zaśpiewaliśmy porywającą i rozdzierającą niczym ukraińska dum- ka pieśń numer 825 Jam stęskniony, jam stęskniony.

Uwielbiałem ten pogrzebowy przebój i śpiewałem z całej duszy, gdy przychodziła czwarta, pełna hermetycznej poezji zwrotka, dreszcz przenikał moje żółtodziobe serce. Miałem dwa- dzieścia cztery lata, kończyłem studia, pisałem pracę magisterską o estetycznych koncepcjach

„Sztuki i Narodu”, wszystko było przede mną i wszystko wiedziałem. Przyglądałem się światu z pełną politowania wyższością, mózg mój spowijała całkowita ciemność. Mówiąc po ludzku, byłem wtedy kompletnym debilem i chyba tylko dzięki nieubłaganym procesom bio- logicznym, co we mnie, jak we wszystkich, zachodziły, pamiętam słowa i obrazy. Moje zmy- sły, moje trzewia, moja wiecznie złakniona świata skóra, niespokojne nerwy były przy ołta- rzu, przy płonących gromnicach, przy otwartej trumnie Biskupa Wantuły.

Moja głowa była wtedy gdzie indziej, bo w młodzieńczej pysze sądziłem, że gdzie indziej jest istota rzeczy, gdzie indziej prawdziwe życie, gdzie indziej prawdziwa sztuka. Gdzie mia- nowicie, tego jeszcze ściśle nie wiedziałem, gdzieś na bardzo wysokich parcelach, na wysu- blimowanych terytoriach, z całą pewnością nie tu, pomiędzy farą, domem a gospodą, nie w starym kancjonale Heczki, nie w pochopnych spojrzeniach przedwcześnie rozbudzonych kon- firmantek. A przecież bezwiednie wykute na blachę na szkółce niedzielnej słowa starych ewangelickich pieśni miały mnie ocalić, a przecież pomiędzy farą, domem a gospodą „Piast”

(później „Ogrodowa”) miały się dokonać żywoty, rozegrać dramaty, a przecież nigdy nie spełnione łaknienie dotyku luterskiej skóry powściągliwych wpółwyznawczyń miało mnie uwznioślić, a przecież domowy kult Biskupa Andrzeja Wantuły miał mi dać warowne opar- cie.

Nawet gdybym chciał w tym miejscu powściągać nieokiełznaną skłonność do patosu, nie bardzo potrafię, nie bardzo jest jak. Być może, faktycznie trochę przesadzam, na przykład z ocalającą mocą ewangelickich – jak się w moich stronach mówi – pieśniczek, ale zaprawdę powiadam wam, nie jest złą rzeczą pamięciowa znajomość ewangelickich pieśniczek, zwłasz- cza zaś jak komuś osobliwym zrządzeniem losu przypada w udziale poślednia rola kronikarza zamętu -biegła orientacja w zakresie pieśniarstwa protestanckiego poszerza wówczas kroni- karską perspektywę. Albo jak się jest – jeszcze osobliwszym zrządzeniem losu – piewcą du- szy skacowanej, to w takiej sytuacji gruntowna znajomość na przykład kancjonału księdza Heczki stanowi nie byle jakie zaplecze intelektualne. O jakimkolwiek zaś miarkowaniu patosu w opowiadaniu o Andrzeju Wantule mowy być nie może z powodów rzeczowych, tu jest interesujące właśnie całkowite rozpasanie patosu.

Kult Wantuły był w naszym domu absolutny, nieumiarkowany i posłusznie podlegali mu wszyscy. Moi krewni i moi przodkowie byli nieomylni, żyli w doskonałości i sprawowali absolutną wszechwładzę nad światem, i sam fakt istnienia kogoś, kogo ta zgraja pyszałków była skłonna kornie słuchać, kogo chciała nieustannie gościć i z czyim zdaniem się nabożnie liczyła, był tak zachwycający, że aż niewiarygodny.