Bo w gruncie rzeczy to, że nie umiałem napisać litery „s” prawą ręką, nie było najgorsze. W końcu mogła to być zwyczajna nieporadność albo lenistwo. O moim specjalnym zwyrod- nieniu świadczyła okoliczność, iż ja tę przeklętą literę „s” potrafiłem swobodnie i wprawnie napisać lewą ręką. Mało że miałem zeza, mało że nosiłem okulary, mało że byłem w ogóle chorowity, okazywałem się na dodatek kompletnie zdegenerowanym mańkutem. Zezowatość w połączeniu z leworęcznością to było spiętrzenie ułomności, które w tamtych czasach
(schyłek lat pięćdziesiątych) i na tamtych ziemiach (zamieszkana wyłącznie przez pracowi- tych i złotorękich ewangelików Wisła) skazywały mnie, jeśli nie na natychmiastową eksterminację fizyczną, to na nędzną wegetację gdzieś na marginesie sprawnej i zamożnej społecz- ności. Gra nie szła o to, czy nauczę się pisać, gra szła o to, czy i jak będę żył. Toteż ojciec z wściekłości fruwał pod sufitem. Wzbijanie się w powietrze przychodziło mu tym łatwiej, że był drobnej postury i nikłego wzrostu. I rozsadzające jego lekkie ciało furie i energie z sza- leńczą łatwością przełamywały prawa grawitacji. Kiedy mniej więcej dziesięć lat później po- znałem prozę Schulza i trafiłem tam na motyw ptasiej metamorfozy ojca, czytałem ten kawa- łek w poczuciu niesłychanego braterstwa z autorem Sklepów cynamonowych, a także nie bez poczucia wyższości.
Rzecz jasna, nie pada mi na umysł nawet cień myśli, by w jakikolwiek sposób porówny- wać się z tym geniuszem prozy, ale w porównywaniu ojców, i to w porównywaniu ich pod jednym tylko względem, kunsztów aeronautycznych, nie widzę niczego niestosownego. Nie- stosownie tu co najwyżej może zabrzmieć wyznanie, iż mój Stary fruwał o wiele lepiej od Starego Schulza, ale na to nic nie poradzę, taka była prawda, nie będę jej przesłaniał woalem fałszywej skromności. W karakona Stary Schulz, owszem, przemieniał się po mistrzowsku, ale w ptaka słabo i fruwanie mu nie szło. Nieznacznie jedynie fizycznie upodabniał się do kondora królewskiego i „niekiedy przez zapomnienie zrywał się z krzesła przy stole i trzepiąc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie przeciągłe, a oczy mu zachodziły mgłą bielma. Po- tem, zawstydzony, śmiał się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart”.
Mój ojciec posępnie i bez żartów żeglował w powietrzu, nie dokonywały się w nim żadne fizyczno – ptasie metamorfozy, był po prostu adiunktem Akademii Górniczo-Hutniczej, który umiał fruwać. Oblatywał okrągły stół, za którym siedziałem, przez chwilę krążył wokół wi- szącej nad tym stołem lampy, potem ponad małżeńskim łożem leciał w kierunku drzwi, nie ruszał nawet specjalnie rękami, nie musiał imitować ruchu skrzydeł, po prostu była w nim odrzutowa i pierwotna siła lotu, przelatywał przez małą izbę, w której mieszkali Dziadkowie, przez lodowaty przedpokój, dolatywał do kuchni, skąd po chwili wracał, przynosząc turko- czące w powietrzu coraz większe arkusze papieru pakowego. Wychodził z typowego dlań założenia, iż im większą, im masywniejszą i na im pokaźniejszym papierze literę „s” przyj- dzie mi postawić, tym będzie to edukacyjnie skuteczniejsze i trwalsze. W ogóle była w nim skłonność do rzeczy wielkich, masywnych i trwałych, co mają służyć lata, do butów o dwa numery za dużych, do gigantycznych zimowych palt, do kożuchów, w których czułem się jak w namiocie; nawet zabawki, które mi kupował, były ogromne i niezniszczalne.
Miałem zresztą wszystko, czego dusza zapragnie, ściślej mówiąc, miałem wszystko, czego dusza zapragnie, prócz broni. Ojciec był histerycznym i ekspansywnym pacyfistą i nigdy nie zezwalał na posiadanie nawet pistoletu na wodę, o czymś tak groźnym jak korkowiec nie wspominając. Był to ewidentny uraz z czasów wojny, nigdy zresztą ani o swojej służbie w Wehrmachcie, ani o ruskiej niewoli nie opowiadał. Jakieś epizody, jakiś upadek z przejeż- dżającego przez most transportu do rzeki (- Gdybym wtedy nie umiał pływać, nie żyłbym – mawiał do mnie znacząco, gdy trenowaliśmy żabkę na sucho), jakiś wojskowy marsz zagrany na organkach, i tyle. Nic więcej. – Wojna jest najstraszniejszą rzeczą na świecie – tym nie- chybnie słusznym aforyzmem ucinał wszelkie moje prośby i marzenia o posiadaniu jakiej- kolwiek imitacji broni palnej. Wszelako dla formy pierwotnej, dla archaicznej broni miotają- cej, takiej jak na przykład proca, łuk czy kusza miał wyrozumienie, i to wyrozumienie zdu- miewająco daleko idące. Kiedy w abonowanym dla mnie piśmie „Horyzonty Techniki dla Dzieci” trafił na historię Wilhelma Tella i towarzyszącą tej historii instrukcję zmajstrowania dziecinnej kuszy – zabawki, zapalił się do tego pomysłu z charakterystyczną dlań nadmierno- ścią. Zwielokrotnił wszystkie parametry i w warsztatach Akademii Górniczo-Hutniczej pole- cił wykonać kuszę o parę numerów za wielką i za masywną, taką, która służyłaby mi lata. I ja, co nie mogłem mieć nawet blaszanego pistoletu na kapiszony, chodziłem po Wiśle i uginałem się pod ciężarem broni, z której w każdej chwili mogłem kogoś zabić. Kusza miała dębowe łoże, bukowe łęczysko i mosiężny spust, wystrzelona z niej strzała niosła na prawie sto metrów, wystrzelona w powietrze na chwilę znikała z oczu. Nikt nie został zabity ani ciężko ran- ny, ponieważ jak w kogoś celowałem, chybiałem celu – miałem zeza i trzęsły mi się ręce. Przypadkiem też nic złego się nie stało, ponieważ miejscowi protestanci widząc zezowatego niedojdę dzierżącego w roztrzęsionych łapach śmiercionośną broń, pierzchali na mój widok, kryli się po domach, uciekali na odległe drzewa. Trzęsły mi się ręce, gdy strzelałem z kuszy, i trzęsły mi się ręce, gdy na największym nawet arkuszu papieru próbowałem postawić niena- wistne „s”. Do dziś zresztą – wszystko pisząc ręcznie – nie umiem z należytą kaligraficzną pieczołowitością nie tylko litery „s”, żadnej w ogóle litery nie umiem porządnie postawić.
Ach, oczywiście, moim trzęsącym się rękom daleko do rozlatanych jak stado gołębi rąk Jędrusia Parkieciarza, rzecz wszakże w tym, iż Jędrusiowi teraz, kiedy się poprawił, wydo- brzał, kiedy wyleczony wyszedł ze szpitala, żadna klepka nawet na milimetr nie drgnie w dłoni. A mnie, niestety, nawet jak ustąpi drżenie okolicznościowe, pozostaje prawie taki sam dygot immanentny. Toteż, bolejąc nieustannie nad moją bezpowrotnie utraconą leworęczno- ścią i zazdroszcząc (tym co go mają) pięknego charakteru pisma, nie przestaję się zastanawiać zarazem, o czym ja bym mianowicie moją lewą ręką i cudnym charakterem pisma pisał? Przecież nawet ten zręczny tytuł: Bezpowrotnie utracona leworęczność, musiałby być inny.
Szabla porucznika Czyża
Oficerskiej szabli dziadka szukaliśmy z ojcem w latach pięćdziesiątych, szukaliśmy jej za Gomułki, za Gierka, szukaliśmy jej w stanie wojennym i z coraz mniejszą wprawdzie wiarą i nadzieją szukaliśmy jej po odzyskaniu niepodległości. Niczym para wytrawnych rewidentów albo przeczesywaczy szliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia i przetrząsaliśmy wszyst- ko. Istnienie szabli wydawało się prawdopodobne, a nawet niechybne, w domu i tak były eg- zemplarze wszystkich przedmiotów wymyślonych i stworzonych przez ludzkość – mogła zatem być i szabla.