Выбрать главу

Po tygodniu przeczytałem wszystkie numery „Sztuki i Narodu”, sporządziłem setki fiszek i pojechałem do domu. Po trzech miesiącach rak całkiem strawił płuca i Wantuła umarł. Chciał być pochowany w Wiśle i w przeddzień pogrzebu czekaliśmy, aż go przywiozą z Warszawy. Było już bardzo ciepło, ostatnia podróż na Śląsk przedłużała się i kiedy wreszcie przyjechał, kiedy wnosiliśmy trumnę do kościoła, była już upalna czerwcowa noc. Biskupina i Gojanie, którzy z nim jechali, trochę się bali, czy nic złego nie stało się po drodze, ale Biskup w otwartej trumnie wyglądał jak we śnie. Babcia, Dziadek, Stryj Adam, Ojciec, wszyscyśmy jeszcze żyli, staliśmy nad nim i śpiewaliśmy mu najpiękniejsze pieśni.

Piszę o nim, bo zawsze, nawet w czasach nieświadomości, wiedziałem, że o nim będę pisał i wiem też, że na razie powiedziałem mało. Postanowiłem dać te parę stron, bo przy porząd- kowaniu książek wpadły mi teraz (we wrześniu Roku Pańskiego 1998), wpadły mi w ręce Okruchy ze stołu Pańskiego. Otworzyłem postyllę, znalazłem kazanie napisane na niedzielę Trójcy Świętej i, rzecz jasna, ujrzałem przytoczoną w tekście czwartą zwrotkę rozdzierającej i porywającej niczym ukraińska dumka pieśni żałobnej Jam stęskniony, jam stęskniony w kan- cjonale Heczki, numer 825 O radości, o radości, w Salem pielgrzym gdy zagości, W złotym grodzie o mój Panie, Tego pojąć jam nie wstanie.

Zacytowanie pieśni było dobrze uzasadnione, kazanie mówiło bowiem o niemożliwości pełnego poznania Boga.

Romantyczna skłonność do zwierzeń

Jest niedobrze. Z tysiąca rozlicznych powodów jest bardzo niedobrze. Kota, na przykład, nie mogłem zabrać ze sobą do Wisły, bo przecież dwa matczyne psy, dwie żyjące tu w wiecz- nej nienawiści suki, mogłyby go skrzywdzić. Kto wie, może nawet te dwa zapasione pinczery, uświadomiwszy sobie w konfrontacji z kotem własną nędzę umysłową, mogłyby (powodo- wane charakterystycznymi dla niższych istot prymitywnymi odruchami) uciec się do przemo- cy.

Obserwuję bacznie matczyne psy i nie mam cienia wątpliwości: w znaczeniu ewolucyjnym pies w stosunku do kota jest dobrych kilka miliardów lat do tyłu. Kiedy starożytne koty re- fleksyjnie wygrzewały się na murach Akropolu i Koloseum, psy w najlepszym wypadku mieszkały w platońskich pieczarach. (Najwybitniejsze psie jednostki, być może w poszuki- waniu bursztynu, grzebały w piachu nad Bałtykiem).

Kotu o coś uniwersalnego – poza żarciem – w życiu chodzi. Psu chodzi wyłącznie o żarcie. Kot nieustannie poznaje i studiuje rzeczywistość, pies ją oszczekuje tępo. Kot ma własną wi- zję świata, pies takiej wizji nie ma. Kot jest panem, pies jest niewolnikiem. Kot jest nadbu- dowa, pies jest baza. Kot ma pysk wredny, ale inteligentny, pies ma mordę poczciwą, ale de- bilną. Kot jest wymagającym partnerem człowieka, pies jest jego ślepym i podatnym na upo- karzające tresury lokajem. Pies nie ma tożsamości, ponieważ pies nie tylko chce być z czło- wiekiem, pies po prostu chce być człowiekiem, pies chce być ściśle jak człowiek. Kotu tego rodzaju upokarzająca i utopijna metamorfoza nawet do głowy nie przyjdzie. Kot chce być kotem. Kot ma wyraziście rozwinięte poczucie tożsamości, ma on też – w przeciwieństwie do psa – godność swej tożsamości. Kot jest królewskim przykładem istnienia spełnionego, pies jest wiecznym niespełnieniem, ucieleśnieniem odwiecznej, trywialnej skargi, iż nigdy nie jest się tym, kim by się chciało być.

Skuteczna tresura, w rezultacie której pies zaczyna wykonywać paraludzkie czynności, powinna być obwarowana zakazami prawnymi i religijnymi. Jest to przykład złowieszczej uzurpacji człowieka próbującego bezbożnie kształtować przyrodę na swoje podobieństwo i czerpiącego z tej uzurpacji dwuznaczne rozkosze. Jeśli człowiek jest panem stworzenia, to przysposabianie psa do człowieczeństwa i czynienie z niego przez to quasi – pana stworzenia jest aktem bluźnierczym. Posiadać zwierzę i zachwycać się tym, że to zwierzę się uczłowie- cza, że się, nie daj Panie Boże, upodabnia do nas, to jest przecież przejaw zwykłego zwyrod- nienia. Gdybym miał psa i gdyby ten pies (co w przypadku psa jest nieuniknione) upodabniał się do mnie, miałbym silne poczucie, że zwierzęciu dzieje się nieodwracalna krzywda. Z całą pewnością nie odczuwałbym cienia satysfakcji, cienia przyjemności. Może ktoś mi powie, bo sam nie wiem, może ktoś mi powie, jaka to byłaby przyjemność oglądać od samego rana zio- nące spirytualiami, wiecznie skacowane bydlę o roztrzęsionych łapach? Jaka to jest satysfak- cja mieć koło siebie stworzenie skłonne do studziennych depresji, swoimi sprawami wyłącz- nie zajęte i pod pretekstem, że magnez wypłukany, wyżerające całą czekoladę z kredensu? A na jaką jasną cholerę byłby mi zramolały kundel z nadwagą samczący się obleśnie na widok każdej wyczesanej i zadbanej suczki?

Niepodległy niczemu kot nie przejmie naszych przypadłości, nie upodobni się, zachowa tożsamość, a zachwyt dla jego doskonałości będzie jak katharsis.

Po paru latach, jakie od dnia stworzenia przeszły, dziś już jasno widać, że Panu Bogu poza kotami nic się do końca nie udało. Koty są stworzeniami skończonymi, reszta świata, łącznie z psami, jest wadliwa. Taki jest obiektywny stan rzeczy i daremnie jest, i nie należy nań się uskarżać. Nie należy też z tego, co piszę, wyciągać pochopnego wniosku, jakobym miał jakieś osobiste kynologiczne urazy, bo ich nie mam.

Trzymam się obiektywizmu oraz dzielę obserwacjami czynionymi na przykładzie pary matczynych, żyjących w wiecznej nienawiści suk. Psy te, jak sądzę, w towarzystwie mojej toksycznej matki czują się świetnie, ponieważ same są toksyczne i bliskie im są obosieczne zasady: bezwzględnej podległości, ślepego posłuszeństwa i całkowitego uzależnienia. Kot nie czułby się tu dobrze, kot nie chciałby tu sprawować władzy, bo kot żyje wedle zasad niepod- ległości, niezależności i wolności.

Pies preferuje system represyjny, kot demokrację. Pies to jest ustrój totalitarny, kot to jest seks partnerski. Kot jest synonimem, symbolem i ucieleśnieniem Niezależności. Nie jest przypadkiem, bo nie może być przypadkiem, że jeden z najbardziej niezależnych ludzi XX wieku, a może jeden z najbardziej niezależnych ludzi wszystkich czasów – Jerzy Giedroyc mianowicie – jest wielbicielem kotów. (Tak jak nie jest przypadkiem, że Jerzy Ulg, na przy- kład, jest sympatykiem psów). Czytam właśnie frapującą korespondencję Giedroycia z Je- rzym Stempowskim, czytam, co o tych listach pisze w „Tygodniku” Tomek Fiałkowski (dla przyjaciół Fifi), który trafnie pisze, że obaj korespondenci, zajęci bieżącymi dziejami, spra- wami publicznymi, codzienną walką, „niemal wcale nie piszą o sobie”. To prawda, że o sobie oni nie piszą, dla siebie nie mają czasu, ale jednak o kotach piszą, dla kotów czas mają. Ściśle mówiąc, ma czas dla swych kotów Jerzy Giedroyc, który list z 4 czerwca 1960 (poruszywszy wpierw sprawę pogrzebu Pasternaka, planów wydawniczych „Kultury” i rychłej podróży do USA) kończy następująco: „Mam w tej chwili masę przykrości. Dla odmiany z kotami. Naj- pierw kot został w jakichś turniejach miłosnych straszliwie zmasakrowany i dostał anginy i zapalenia płuc. Na szczęście już z tego wyszedł. Gorzej, że anginy dostała kotka, która jest przy tym w poważnym stanie. Mimo weterynarza i zastrzyków jej stan jest ciągle groźny. Nic nie je od paru dni i naprawdę nie wiem, co robić. To bardzo niebezpieczna rzecz, przywiązy- wać się do kogoś i czuć się w takich momentach całkowicie bezradnym”.

Jest to fragment kluczowy dla całej, blisko tysiąc stron liczącej korespondencji, prawdę powiedziawszy, jest to fragment kluczowy w ogóle. W gruncie rzeczy dziwię się, że Fiałkow- ski fragmentu tego nie tyle nie zauważył, bo zauważyć z pewnością zauważył, nie ma takich fragmentów, których Fifi by nie zauważył. Jeśli w jakiejś książce jest fragment, którego nie zauważył, to znaczy, że jest to fragment nie napisany, a i to nieprawda, bo nie napisane frag- menty on też zna. Monotonne jest pisanie kolejny raz o apokaliptycznej biegłości czytelniczej redaktora Fifi, ale w tej akurat chwili niepodobna tego cokolwiek spetryfikowanego refrenu nie powtórzyć. Toteż jak mówię, nie dziwię się, że mieszkający w Fifim patologicznie skru- pulatny czytelnik Giedroyciowej strofy o kotach nie zauważył, bo zauważył, dziwię się nato- miast, że mieszkający w Fifim namiętny koneser kotów strofy tej nie wyeksponował.