Bo co mówi i jakie kluczowe znaczenie ma ten fragment? Powiada on mianowicie, iż kto by miał dalekowzroczność polityczną, a przywiązania do stworzeń by nie miał, byłby „jako miedź brząkająca albo cymbał brzmiący”. Być może ryzykownie parafrazuję apostoła Pawła, ale w jego sławnym Liście do Koryntian miłość do kotów umniejszona nigdzie nie jest, mi- łość ta mieści się w obrębie wielkiej miłości, której jakbyś nie miał, niceś nie jest. Bez miło- ści najzacniejsze dary Boże (np. dar niezależności, dar odwagi, dar walki) nie są pożyteczne. Nie stawiam kuriozalnej tezy, że gdyby nie koty, Jerzy Giedroyc niczego by dla Polski nie zrobił, zauważam jedynie, że obecność kotów jest w życiu Jerzego Giedroycia znacząca, a wielcy ludzie obdarzeni darem jakiejś słabości są przez to tym więksi. Bez kotów Redaktor
„Kultury” zrobiłby dla Polski może i więcej, miałby dla Polski trochę więcej czasu, ale bez kotów wielki Giedroyc nie byłby aż tak istotnie, tak realnie wielki.
Rzecz jasna o słabości, a już zwłaszcza o kłopotliwej słabości do bydlęcia domowego, trudno jest rozlegle perorować i przypuszczam, że redaktor Fifi, który przecież do dziś nosi pod powiekami widmo swego niebywałego rudego kocura, co umarł parę lat temu, z tego właśnie powodu kwestię kocią pomija. Wierna pamięć o Filemonie jest powodem jego inte- lektualnego uniku i powściągliwego milczenia. Milczenie to podobałoby się Jerzemu Stem- powskiemu, który piętnował u autorów romantyczną skłonność do zwierzeń i brak powścią- gającej tę skłonność szkoły klasycyzmu. (Stempowski, nawiasem mówiąc, losem kotów mieszkających w Maisons-Laffitte zajął się w sposób niezadowalający, prawdę powiedziaw- szy, w ogóle się ich losem nie zaciekawił).
W tych tu wyznaniach mańkuta ja daję radykalną folgę romantycznej skłonności do zwie- rzeń, czynię nawet intymne zwierzenia w imieniu pełnego dyskrecji Fifi. Inna rzecz, że zgoła do niczego drogą bezpośredniej narracji i prywatnych wyznań nie doszedłem, do niczego nie zbliżyłem się nawet, życie moich bliźnich, żywych i umarłych, a nawet moje zmarnowane życie dalej wydaje mi się nie do opisania. Rzeczywistość, co jest w zasięgu ręki i pamięci, jest w istocie jak niedościgły Lewiatan, przecinający ciemne i gęste oceany.
Jest zatem niedobrze. Z tysiąca rozlicznych powodów jest niedobrze. Matka z czołem przytkniętym do szyby stoi całymi godzinami przy oknie i patrzy w męce, jak nowi sąsiedzi swawolnie pustoszą stary ogród pana Kossobudzkiego. Schodzę do centrum, sprawdzam, czy na farze nie ma klepsydry, zaglądam do księgarni, na pocztę, na targ. Jest pełnia lata i nie ma narciarzy w barwnych kombinezonach, co przysparzali mi zgryzoty, ale letnicy w papuzich bermudach nie lepsi, a może i gorsi. Na budynku szkoły, w której czterdzieści lat temu pani Mazur, wpatrując się niemo w stawiane moją prawą ręką litery, trzebiła ze mnie resztki anal- fabetyzmu, wisi żółty transparent z napisem: „Najbardziej jadowite węże świata w centrum Wisły”. Dziesięciu mężczyzn w góralskich strojach śpiewa na rynku starą piosenkę o wolno- ści. Obłoki płyną nad Czantorią. Gdzieś w Polsce spadają ulewy, przychodzą powodzie. – Dopust Boży niechaj uczy pokory – z zawieszonego nad muszlą koncertową głośnika słychać głos proroka Jeremiasza. – Dopóki zło nie przestanie zwyciężać, dopóki nie połączą się roz- dzieleni kochankowie, dopóki nie ockną się śpiący rycerze – nie ustaną kataklizmy… – Głos proroka Jeremiasza okazuje się głosem zastępcy kierownika sztabu przeciwpowodziowego. Kamień spada mi z serca, ale i tak mam wrażenie, że w wypowiedzi zastępcy kierownika jest jakaś niejasność.
Wracam do domu i raz jeszcze kartkuję listy Stempowskiego i Giedroycia, i uprzytamniam sobie, że zarzut romantycznej skłonności do zwierzeń stawia Stempowski Gombrowiczowi. Jest bardzo niedobrze. Z tysiąca powodów jest bardzo niedobrze. Ogród pustoszeje, pełzną jadowite węże, podnoszą się wody, kota brakuje, tęsknota człowieka dławi jak rzemień i jesz- cze na domiar wszystkiego Stempowski myli się co do Gombrowicza.