Po śniadaniu trzeba zejść na dół po gazety, zajrzeć na pocztę i zajrzeć do księgarni. Jest minus dziesięć stopni. Pełen najczarniejszych myśli wychodzę z lodowatego domu na świat jeszcze bardziej lodowaty. Złe przeczucia mnie nie zawodzą: wszędzie jest pełno narciarzy w barwnych kombinezonach. Widok narciarzy w barwnych kombinezonach niezwykle mnie przygnębia. Widok narciarzy w barwnych kombinezonach przygnębia mnie jeszcze bardziej niż widok mojej przypadkowej biblioteki. Toteż szybciej niż nakazuje zdrowy rozsądek scho- dzę do centrum Wisły, biorę z teczki gazety, zaglądam do księgarni (kupuję Most San Luis Rey Thorntona Wildera), zaglądam na pocztę (nie ma żadnej poczty) i pośpiesznie, drogą przez park, nad rzeką koło basenu (spotyka się tam stosunkowo niewielu narciarzy w barw- nych kombinezonach) wracam na górę, do domu. Matka siedzi za stołem i rozwiązuje krzy- żówkę w piśmie „Gospodyni”, dwie żyjące w wiecznej nienawiści suki gryzą się ospale.
– I co tam nowego na dole? – pyta matka.
– Nic nowego – odpowiadam.
– Ludzi dużo?
– Dużo.
Spotkałeś kogoś?
– Nikogo nie spotkałem – mówię z rosnącą przykrością, bo czuję, że znów sprawiam jej zawód.
– A na farze? – resztki nadziei wzbierają w głosie matki. – A może na farze jest jakaś klep- sydra?
– Nie, nie ma żadnej klepsydry na farze. Nikt nie umarł – mówię z rosnącym poczuciem winy i schodzę do siebie. Omijam wzrokiem książki, ale sterty zeszytów ominąć się nie da, ze stertą zeszytów w linię w wykwintnych okładkach muszę się wreszcie zmierzyć duchowo. One, prawdę powiedziawszy, wyglądają prowokująco, one wyglądają tak, jakby czekały na godzinę wielkiego natchnienia, kiedy to ogarnięty niepoczytalnym szałem twórczym zapiszę je wszystkie na raz od deski do deski. Rzecz wszakże w tym, iż ja w ogóle niczego rzeczywi- stego nie piszę w zeszytach (normalnie wszystko piszę na normalnym papierze biurowym A4). W zeszytach jedynie najczarniejsze godziny zapisuję, przypadkowe notatki, daję intym- ne spowiedzi, zaczynam i nie kończę. W nieskończoność zatem kupuję kolejne zeszyty w linie w wykwintnych okładkach, bo wiem, że w nieskończoność trwać będzie czas czarnych godzin, przypadkowych notatek i do połowy doprowadzonej szczerości. Odrywam wzrok od fatalnych zeszytów i patrzę przez okno. Nad mglistym zarysem Kozińców przebija się blask, robi się cieplej. W czerwcu nadejdzie kot z Francji – przypominam sobie. – Kot w czerwcu – myślę i szepcę. – Kot nadejdzie w czerwcu – to zawsze w końcu jest jakieś rozwiązanie.
Romans i koniec romansu
Kiedy autobus z Mogilan zjeżdża na dół, Kraków się pojawia w mglistej perspektywie, z prawej strony widać Hutę, a z lewej Mydlniki, w środku pod baldachimem pyłu Śródmieście ciemne i zawiłe niczym ogromny rozłupany orzech. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi z tysiąca powodów, choćby i z tego powodu, iż za- znaję emocji, jakich teraz, pod koniec stulecia i pod koniec tysiąclecia, nikt już nie zaznaje. Dawno żyjący i dawno pomarli albo dawno opisani ludzie takie miewali przeżycia – po długiej wędrówce wstępowali znużeni na kolejne wzgórze i wreszcie, wreszcie obejmowali wzrokiem całe leżące u ich stóp miasto, które było celem ich podróży. Spoglądali na mury, na dachy, na dym idący z kominów, na światła i ogniska, słyszeli skowyt syren, łoskot fabryk i turkot powozów, nagły lęk ich ogarniał nie wiadomo przed czym, za ich plecami biegła biała wapienna droga, rozciągały się pola. Tak było, zanim zgęstniała architektura, zanim przestano na noc zamykać warowne bramy, zanim betonowe forpoczty przedmieść zajęły wszystkie miejsca, bo przecież w trakcie jakiejkolwiek wędrówki nie sposób nie zauważyć, iż teraz każ- de miejsce stało się przedmieściem. Takie bywały dawniejsze podróże, przyjazdy, tak do dziś wygląda wjazd do Krakowa, w każdym razie tak on wygląda dla kogoś, kto od strony gór pekaesem jedzie Zakopianką. Jak mówi poeta: „Przede mną Kraków w szarej kotlinie (…) / Przede mną lśniąca trawa, otwarte / scyzoryki, szpaki jak skauci, horyzont / inne miasta, gra- nice, balkony / myśli / podwójne znaczenia. Mgły się podnoszą / mgły opadają. Wielkie ciała kościołów / jak balony na uwięzi i kołyszą się / powoli”. Siedzę w pekaesie, ale przecież jak- bym miał skrzydła lecę przez Mateczny, przez most Dębnicki, lecę Alejami i ponad Klepa- rzem, powrót do Krakowa uskrzydla mnie sam w sobie, ale tym razem (połowa lutego, desz- cze i upały), tym razem także uskrzydlony jestem myślą o nie dokończonej opowieści, co czeka na dokończenie w mojej dziesięciopiętrowej wieży z betonu na Francesco Nullo. (Z
balkonu widzę ciemne wieże kościołów).
Jest to opowieść o Stali i Fiałkowskim i ich zgubnej miłości do jednej kobiety. „Pamiętam pewien skandal”, taką apostroficzną frazę parę tygodni temu zapisałem w jednym z moich wykwintnych zeszytów w linię i nie był to trafny początek, bo choć w tej z życia wziętej hi- storii skandali było co niemiara, ona sama skandalem nie była, ona była romansem, fantasma- gorycznym i upajającym romansem. „Pamiętam pewien romans”, tak powinienem był zacząć i tak też zaczynam.
Kochali się w niej obaj: Fiałkowski i Stala, ona zaś, ponieważ ich obu bardzo, ale to bar- dzo lubiła, nie mogła się zdecydować, być może zresztą nigdy żadnej decyzji ostatecznej nie brała pod uwagę. Studiowała teatrologię, potem filmoznawstwo, czytała mnóstwo książek i, oczywiście, chciała napisać pracę magisterską, jakiej nikt przedtem nigdy nie napisał, ani nikt potem nigdy nie napisze. Magistra Stalę mijała na pogrążonych w półmroku schodach i ko- rytarzach Gołębnika (wieczny listopad panuje w Instytucie Filologii Polskiej) i niezawodnie, grubo ponadintuicyjnie czuła, iż pierwszym elementem i pierwszą emocją, która ich łączy, jest strach nie wiadomo przed czym. Przed czym? Mówię wyraźnie i dobitnie: strach nie wiadomo przed czym i tak to trzeba zostawić, i nie należy szlachetnej kategorii strachu nie wia- domo przed czym rozmieniać na drobne, nie trzeba czarnej nici rozdzielać na czworo. W koń- cu postanowiła pisać o motywie wody w twórczości Bergmana, choć oczywiście brała też pod uwagę motyw ognia, motyw powietrza albo motyw diabła, albo w ogóle temat demonizmu w twórczości Bergmana. Włożyła swą jedyną czarną spódnicę do połowy łydki i czółenka na płaskim obcasie i dręczona strachem nie wiadomo przed czym udała się na dyżur do magistra Stali. (Środa, pomiędzy jedenastą a dwunastą trzydzieści w pokojach asystenckich).
– Ale ja się na tym kompletnie nie znam, nie mam zielonego pojęcia, nie chodzę do kina – powiedział łamiącym się głosem magister Stala, gdy ona głosem z kolei całkowicie opanowa- nym, a nawet z lekka lodowatym zadała pytanie, w którym. szło o wszystko, z wyjątkiem odpowiedzi:
– Wiem, że pan się na tym nie zna, ale pan budzi zaufanie – odparła Małgorzata (takie dla niepoznaki przypisuję jej imię).
I potem w pokojach asystenckich zapadła niesłychana cisza, zrobiło się tam tak cicho jak na stepie akermańskim, było całkiem cicho, ponieważ magister Stala nie wiedział, co ma od- powiedzieć. Jego milczenie z dzisiejszej perspektywy całkowicie niezrozumiałe, wtedy, w tamtych czasach, w tamtej epoce było jednak trochę, częściowo zrozumiałe. Marian Stala już wtedy wiedział mianowicie, że będzie się zajmował literaturą modernistyczną, ale dręczyły go wyrzuty sumienia, że nie zna całej literatury modernistycznej. On jeszcze wtedy wszystkich książek wydanych na kuli ziemskiej pomiędzy rokiem 1891 (ukazuje się I seria Poezyj Kazi- mierza Przerwy – Tetmajera i następuje początek Młodej Polski) a rokiem 1918 (rozpoczyna się międzywojnie i następuje koniec Młodej Polski), otóż on jeszcze wtedy wszystkich ksią- żek napisanych i wydanych przez ludzkość pomiędzy tymi datami nie miał przeczytanych i to go niepokoiło.