Niepokój jego, który głos mu odebrał, nie przesłonił wszakże widoku wężowego ruchu, ja- kim ona (w spódnicy do połowy łydki) podniosła się z krzesła i z lekka chybotliwym krokiem opuściła pokoje asystenckie. Widok wychodzącej Małgorzaty, pomimo iż był pozornie koją- cym widokiem (oto znika kolejna przeszkoda, co mogłaby przeszkadzać w czytaniu), niestety nie przyniósł ukojenia, więcej nawet, był to widok osobliwie bolesny. Ich pierwsza rozmowa była zarazem ich przedostatnią rozmową. Gdy po kilku miesiącach Małgorzata (tym razem w dżinsach i butach na wysokim obcasie) zaszła na dyżur do magistra Stali, on w całkowicie dla siebie niepojętym porywie desperacji zgodził się pójść z nią na kawę. Umówili się w każdym razie. Umawiali się w środę i w środę umówili się na piątek, co jemu było nawet na rękę, bo miał wyliczone, że do czwartku powinien skończyć czytać Kasprowicza, więc po skończeniu Kasprowicza, a przed przystąpieniem do czytania Tetmajera, mógł się ewentualnie spotkać z tą gidią, nie stroniącą od wysokich obcasów w dodatku. Małgorzata, co może nie ma, a może ma znaczenie, mierzyła równo sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i istotnie nie stro- niła od wysokich obcasów, co wzmagało przyrodzoną chybotliwość jej wiotkiej sylwetki.
Ale desperacja desperacją, trema tremą, nerwy nerwami. Umawiali się i nie mogli się umówić, czy umawiają się w „Mozaice”, czy też w „Kolorowej”, i tak się to skończyło, że w piątek o siedemnastej jedno siedziało w „Mozaice” (Marian S.), a drugie (Małgorzata – metr osiemdziesiąt pięć wzrostu) w „Kolorowej”. I tak siedzieli bardzo blisko siebie, dzieliła ich zaledwie wąska jak zamarznięty potok ulica Gołębia, siedzieli nieruchomo i choć każde z nich wiedziało, że tu wystarczy wstać i przejść na drugą stronę, ani ona, ani on nie ruszyli się z miejsca. A potem strach nie wiadomo przed czym nie pozwolił im wyjaśnić tego tragiczne- go nieporozumienia. Bez słowa mijali się na pogrążonych w mroku i tchnących dostojewsz- czyzną korytarzach i schodach Gołębnika, a w ich ukłonach nie było czułości. On bez reszty pogrążył się w nałogu lektury, ona zaczęła spotykać się z Fiałkowskim.
Bo Fiałkowski zdecydowanie był bardziej zdecydowany. Spotykał się z nią często, często rozmawiali, chodzili do kina, na przykład na filmie Kabaret widziano ich wręcz kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Tak jest – Fiałkowski spotykał się z Małgorzatą niezbicie i nic w tym dziwnego, bo w końcu w tej parze – mam na myśli parę Fiałkowski i Stala – otóż w tej parze Fiałkowski zawsze był trochę ostrzejszy i grał pierwsze skrzypce. Weźmy na przykład tak wiele mówiącą scenę, jak rytualne wejście profesora Stali i lektora Fiałkowskiego do księgar- ni. Przecież ich wejście do księgarni (albo do antykwariatu) jest jak wejście pary krwawych rewolwerowców do saloonu. Gwar rozmów cichnie, pianista przestaje grać, barman nieru- chomieje za kontuarem, karty wypadają z rąk szulerów, w oczach ladacznic zapalają się żar- łoczne płomienie podziwu oraz pożądania. Kiedy Stala i Fiałkowski wchodzą do księgarni, cichnie nawet szelest obracanych stronic, przypadkowe tomy wypadają z rąk przypadkowych czytelników, księgarki poprawiają fryzury i mobilizują władze poznawcze, w oczach studen- tek polonistyki zapalają się czarne znicze śmierci. W absolutnej cmentarnej ciszy Fiałkowski zawsze idzie przodem i niczym wytrawny snajper pojedynczymi i nieomylnymi strzałami kładzie na stołach i regałach co ciekawsze albo co bardziej kuriozalne egzemplarze. A Stala idzie z tyłu niczym upadły pod względem moralnym szeryf, co utracił wiarę w bliźnich i ist- nienie dobra, z długiej broni prowadzi ogień ciągły, długimi pełnymi ironii spojrzeniami omiata stoły i regały, na wszystkim kładzie lagę, wszystko ma w pogardzie.
Tomek Fiałkowski poznał Małgosię metr osiemdziesiąt pięć wzrostu w ten sposób, że przyniosła ona do redakcji „Znaku” (on był tam ważnym redaktorem) recenzję z właśnie wówczas wydanej Gry na zwłokę Janusza Andermana. Recenzja została przyjęta do druku, ale tak się złożyło, że zaraz potem Polak został papieżem, wybuchła Solidarność; ogłoszono stan wojenny, zaczęły się strajki i obrady okrągłego stołu, Polska odzyskała niepodległość i w na- tłoku tych dziejowych wydarzeń nikt nie miał głowy do Małgosinej recenzji. W zakamarkach redakcji na ulicy Siennej, a być może zwłaszcza w czasie przeprowadzki do Dworku Łowczego, gdzieś przepadła ona. Małgosia zresztą również gdzieś przepadła. Obroniła pracę magisterską (Motyw domu w twórczości Bergmana) i bezpowrotnie wyjechała z miasta. Jej romans z Fiałkowskim, choć intensywny, krótki był w sumie i skończył się w gruncie rzeczy nie wiadomo czemu. Różni złośliwi różnie powiadają. Jedni złośliwi powiadają, że on jej – jak to ma w zwyczaju literalnie – opowiedział o jedną książkę albo o jeden film za dużo. Inni złośliwi zaś mówią, że ona do ryżu dodawała za dużo szafranu indyjskiego i wściekle żółty ryż, który mu podawała, przyprawiał Fiałkowskiego o głębokie depresje. Niektórzy, co teraz widują Stalę i Fiałkowskiego idących razem na obiad albo do księgarni, powiadają też, że tamten romans skończył się tak, jak kończą się wszystkie romanse, a wszystkie romanse, jak wiadomo, kończą się w ten sposób, że ich bohaterka w pewnym momencie ucieka z rosyjskim oficerem. Podobno (są świadkowie) bohaterka i tego romansu uciekła z rosyjskim oficerem. Wyjechała z nim tam, gdzie w tamtych czasach bohaterki tamtych romansów wyjeżdżały z rosyjskimi oficerami. Do Legnicy mianowicie.
Idę pomiędzy tonącymi w oślepiającym blasku albo w nieprzejrzanych ciemnościach, albo w zimowym deszczu zaułkami Starego Miasta i ilekroć w mglistej perspektywie widzę wyso- ką, szczupłą i długowłosą kobiecą sylwetkę, serce mi skacze, bo myślę, że ona wróciła. Ale serce, choć niezwykle często, zawsze mylnie mi skacze. Często – bo teraz jest na świecie nie- słychanie dużo niesłychanie wysokich, niesłychanie młodych i w dodatku całkiem mało chy- botliwych kobiet. Jest zupełnie tak, jakby ostatnie damskie pokolenie, co się pod koniec ostatniego zaboru urodziło, obdarzone zostało za sprawą jakiegoś Bożego kaprysu imponują- cą dorodnością i pewnością ruchów. W tamtych czasach wysokie, mierzące ponad metr osiemdziesiąt dziewczyny zdarzały się rzadko i nawet w czółenkach na płaskim obcasie czuły się niepewnie.
Turowicz nie z tej ziemi
Gdybym powiedział: najbardziej w Szefie ekscytuje mnie to, iż przez ponad pół wieku pa- lił on w znacznych ilościach papierosy extra mocne, byłaby to przesada, ale niewielka. Jest w końcu coś głęboko pocieszającego w fakcie, iż w makabrycznych czasach zdrowej żywności i wszechogarniającego faszyzmu sanitarnego zewsząd nękani palacze znaleźć mogą oparcie w autorytecie Jerzego Turowicza. Toteż na zebraniach redakcyjnych mam ten zwyczaj, że sia- dam ściśle naprzeciw Niego i przysłuchując się kolegom rytualnie wychwalającym kolejne numery „Tygodnika Powszechnego”, czekam, aż On – pogrążony w porządkowaniu swych notatek – zapali. Kiedy Szef zapala, zapalam i ja (niekiedy nawet przypalamy sobie nawza- jem) i w cieniu wydychanych przez niego kłębów inspirującego dymu palę sobie bezpiecznie, bo wiem, że nikt mi nie podskoczy. Nawet Ziuta Hennelowa. Niestety, z czasem Szef wie- dziony osobliwymi dziwactwami, których mu przecież jak każdemu wielkiemu człowiekowi nie brakuje, jął ograniczać, a nawet konspirować palenie.
Przeprowadzałem z nim swego czasu wywiad dla telewizji i kiedy powstała kwestia, czy w czasie rozmowy palimy, czy też nie palimy, Szef stanowczo odmówił, argumentując, iż żona, pani Anna, mogłaby jego palenie na ekranie zobaczyć i w domu znowu działyby się dantej- skie sceny. Przykro mi to mówić, ale ostatnio Szef, ogarnięty całkowicie już niepojętymi fa- naberiami, przestał uczęszczać na zebrania redakcyjne, w związku z czym i ja przestałem na nich bywać. Udział w najbardziej nawet budującym kolegium bez możliwości zapalenia pa- pierosa z Jerzym Turowiczem jest, niestety, dla mnie przykrością nie do przezwyciężenia, więcej nawet powiem, zebrania redakcyjne bez siedzącego z boku za swoim biurkiem Jerzego Turowicza, bez jego dawanych zawsze na końcu opinii, bez jego starannie w punktach spisa- nych redakcyjnych braków, zaległości i przypomnień, bez jego definitywnych i nie podlega- jących dyskusji rozstrzygnięć oraz bez jego rzadkich, ale malowniczych ataków furii, kiedy to doprowadzony do stanu bezbronności jałową gadaniną reaguje gwałtownie, otóż zebrania takie wydają mi się (moi przyjaciele z redakcji pojmują to dobrze) zbyteczne i absurdalne. Toteż niedawno skierowałem do Jerzego Turowicza – nie będę ukrywał – niezwykle surowy w tonacji monit z prośbą o natychmiastowy powrót do pracy, w końcu nie dość że sam nie przychodzi, to i mnie skazuje na outsiderstwo, i to outsiderstwo podwójne, ponieważ nie dość że ja na tych zebraniach z racji wrodzonej nieśmiałości w ogóle się nie odzywam, to jeszcze jak nie ma Turowicza, zakurzyć nie mogę. Jak na razie Szef najwyraźniej gra na zwłokę, zwleka z odpowiedzią, czemu się zresztą absolutnie nie dziwię, ponieważ rozmówcą byt on zawsze niesłychanie niespiesznym i trudnym.