(czynią to, jak wiadomo, wszyscy). Jerzy Turowicz na zadawane mu pytania odpowiada. Pa- miętam, że do tego jubileuszowego wywiadu przygotowałem sobie cały zestaw, jak mi się zdawało, niesłychanie przebiegłych, metaforycznych, niezwykle wyrafinowanych i wręcz prowokacyjnych pytań. I rzecz jasna Turowicz bez mrugnięcia okiem nie podjął zabawy, bo zwyczajnie pewien typ zabawy nie jest w jego stylu. Zadałem mu na przykład niesłychanie daleko, głęboko drążące rzecz pytanie: Jakie mianowicie refleksje towarzyszą Panu Redakto- rowi, gdy spogląda przez okno swego gabinetu? (Z okna gabinetu Turowicza widać kurię). I On mi odpowiedział, że jak patrzy przez okno, to widzi kurię.
Ponieważ ojciec należał do tych mitycznych czytelników, co czytali „Tygodnik Powszech- ny” od pierwszego numeru, od zawsze, wiedziałem, kto to jest Jerzy Turowicz. Pierwszy raz wszakże zobaczyłem Redaktora z bliska (powiedzmy, miałem sposobność dobrze się mu przyjrzeć) na początku lat osiemdziesiątych w ekspresie Warszawa – Kraków, kiedy to przy- padkiem zdarzyło mi się podróżować w tym samym co i On przedziale. Byłem już wtedy na tyle dużym chłopcem, koło trzydziestki, że mniej więcej wiedziałem, co chciałbym robić, kiedy dorosnę. Marzyło mi się mianowicie, że kiedy dorosnę, to chciałbym pisać prozę oraz felietony w jakimś dobrym piśmie, najlepiej w „Tygodniku Powszechnym”. Coś tam już na- wet próbowałem robić, pisywałem tu i ówdzie, drukowałem, niestety, wszystko to podszyte było jednym, ale za to dosyć kłopotliwym defektem, ja wtedy mianowicie praktycznie na ża- den temat nic nie miałem do powiedzenia. Obecność Jerzego Turowicza w tym samym prze- dziale, rzecz jasna, podnieciła mnie wściekle, był bardzo blisko i niesłychanie zarazem dale- ko, chciałem coś zrobić, ale nie wiedziałem co, usiłowałem rysami twarzy dać do zrozumie- nia, że wiem, z kim mam do czynienia, że znam historię tego pisma i czytuję „Tygodnik”, że chciałbym tam pisać, że tatuś też czyta, i to od pierwszego numeru, że Kisiel, że Stalin, że jedyna gazeta, która mówi prawdę… słowem, siedziałem jak na przysłowiowych szpilkach i byłem o krok od infantylnie niepoczytalnej, pełnej żenady reakcji. Być może przed jakimś wstydliwym wybrykiem powstrzymał mnie fakt, iż Jerzy Turowicz zachowywał się tak, jak zwykle w takich sytuacjach zachowują się ludzie, którym przypisuje się z lekka ponadludzkie i nieziemskie cechy: Jerzy Turowicz zdjął mianowicie z głowy beret i położył go na półce. Następnie Jerzy Turowicz zdjął z ramion płaszcz i powiesił go na wieszaku. Następnie Jerzy Turowicz z wyjątkowo wyświechtanej, ohydnej plastykowej aktówki wyjął powieść Ray- monda Chandlera pt. Żegnaj laleczko i zająwszy miejsce, jął z niezwykłą uwagą czytać tę książkę. Czas mijał, współpasażerowie drzemali, Turowicz czytał, w mojej głowie kłębiły się myśli godne nastolatka, pociąg jechał z Warszawy do Krakowa, upadek komunizmu zbliżał się wielkimi krokami.
Tak się historycznie złożyło, że w tym właśnie roku, w roku Upadku i Przemiany, w Roku Pańskim 1989 zacząłem pracować i regularnie pisywać w „Tygodniku Powszechnym”. Z po- wszechnie znanych i wielokrotnie opisywanych powodów był to dla pisma, paradoksalnie, trudny czas, wszakże mało kto zwrócił uwagę, iż, być może, dla Szefa równie trudny psy- chologicznie – jak na przykład utrata przez gazetę monopolu na niezależność – był fakt, że sama redakcja uległa zmianie, mam tu na myśli nie tylko groźne zmiany personalne (nadej- ście tzw. młodych i dzikich), ale i zmiany ściśle przestrzenne. Do dziś mi się serce kraje, gdy widzę, jak Szef bezradnie kroczy przez nową część redakcji, przez labirynt naszych kuriozal- nych boksów i usiłuje kogoś znaleźć. Ach, oczywiście nie idzie o to, że On się w tym, mało zresztą wyszukanym, labiryncie gubi czy nie orientuje, idzie o to, iż On tam przeważnie niko- go nie może znaleźć, ponieważ tam przeważnie nikogo nie ma. Otóż ten nowoczesny obyczaj permanentnej nieobecności redaktorów gazety w pracy (nie będę ukrywał: jestem tego oby- czaju absolutnym i niekwestionowanym liderem) zdaje się niekiedy budzić niejakie zdumie- nie Szefa. Człowiek ten, który widział zapewne w życiu wszystko, który nie zwykł dziwić się niczemu, a już z całą pewnością nie zwykł zdziwienia okazywać, bywa, zdaje się, niekiedy tym nowoczesnym stylem działania z lekka zaskoczony.
Jedną z najważniejszych, jeśli po prostu nie najważniejszą przygodę mojego życia, przy- godę grania w drużynie Jerzego Turowicza przeżywam już od dobrych paru lat i muszę po- wiedzieć, że na pewien sposób Szef jest dalej i przez cały czas taki sam, jak wtedy w ekspre- sie Warszawa – Kraków. Jest niezmiernie bliski i zarazem daleki. Być może jest to jeden z sekretów jego niesłychanej charyzmy. Bo my w „Tygodniku” doskonale wiemy, że do Szefa można pójść zawsze w każdej, najbardziej nawet osobistej i zarazem duperelnej sprawie, i wiemy zarazem, że chodzi się do Niego tylko w sprawach najważniejszych. To swoiste połą- czenie intymności z pewnego rodzaju posągowością jest, moim zdaniem, jedną z tajemnic Naczelnego.
Dociskam pedał patosu do dechy i wzruszony wyznaję, iż ja, Pilch, w kierowanym przez Jerzego Turowicza piśmie doświadczyłem samych dobrych rzeczy, niekiedy mam poczucie, że dopiero tu się w sensie intelektualnym narodziłem, że tu spełniły się niektóre dość podsta- wowe moje zamiary, niemałe, jeśli nie największe, znaczenie ma fakt, że ze strony Szefa i kolegów doznałem nieraz wyrozumienia i to wręcz w sensie mannowskim: „prawdziwie ludzkiego wyrozumienia”.
Nie będę też grzeszył uskarżaniem się na mój ciężki los felietonisty. Pisanie felietonów bywa oczywiście zajęciem nikczemnym, ale w końcu z własnego wyboru człowiek skazuje się niekiedy na obcowanie z nikczemnymi płodami myśli ludzkiej, nie mam zatem co narze- kać, że finały bywają przykre. Satysfakcji zresztą doznałem niechybnie więcej niż przykrości, bo w końcu, jak bolało tych, których miało boleć tak, że dziecinnieli z bólu, to też była satys- fakcja. Ale największą, wyznam z całą pychą, z moich satysfakcji była ta, że gdy pewnego razu zdarzyło mi się napisać stosunkowo jadowity tekst, Jerzy Turowicz przeczytawszy ma- szynopis i znalazłszy w nim jakieś nie zauważone przez korektę literówki (nie tylko w tej dziedzinie bywa on sprawniejszy od ludzi, co mogliby być jego prawnukami), otóż Turowicz przyniósł mi ten felieton, położył na biurku, pokazał poprawione przez siebie błędy, w oczach pojawiły mu się osobliwe błyski, spojrzał jeszcze na pierwszą stronę i powiedział radośnie: – Będzie samobójstwo, zachichotał z lekka diabolicznie i obrócił się, i poszedł sobie koryta- rzem pomiędzy naszymi boksami.
Cud czasu ujemnego
Niedziela, a zwłaszcza niedzielne przedpołudnie to był czas cudów, w niedzielne przed- południe Morze Czerwone rozstępowało się przed ludem Izraela, Królewna Śnieżka budziła się ze śmiertelnego snu, z grobu podnosił się Łazarz, rozstępowało się zbocze góry i widać było złotą łunę sezamu. Cuda następowały z zawrotną prędkością, jeden po drugim.
Szkółka niedzielna kończyła się o pół do jedenastej i o tej samej godzinie zaczynał się po- ranek filmowy. Gnaliśmy na złamanie karku, rozwijaliśmy kosmiczne prędkości niczym dzie- siątki lat później Jerzy Jarzębski w swoim sławnym trabancie. Dom Zborowy od kina „Ma- rzenie” dzieliło może dwieście, może trzysta kroków i z Jerzykiem Cieślarem osiągaliśmy na tej trasie czasy ujemne, całkiem jak Jarzębski na trasie Gołębnik – Jagiellonka. Wiem, co mówię, jechałem raz z tym znawcą prozy współczesnej z Gołębnika do Jagiellonki. Marian Stala może potwierdzić, bo on też jechał. On też na początku lat osiemdziesiątych nierozważ- nie wsiadł do złowieszczego trabanta. Nie powinniśmy byli tego czynić, nie powinniśmy wsiadać do auta Pogromcy Przestrzeni. Space-Killer – taki właśnie angielski, czerwonymi literami uczyniony napis widniał na czarnej masce samochodu młodego uczonego i choćby to powinno być dla nas ostrzeżeniem. Twarz Jarzębskiego, zwykle niezwykle nieruchoma, była wtedy, kiedy proponował nam przejażdżkę, jeszcze bardziej niż zwykle nieruchoma, i to też powinno nam było dać do myślenia, ale nie dało. Dziś już zresztą wszystko jedno, wsiedliśmy i ryknęły motory, i architektura Krakowa eksplodowała za nieludzko brudnymi szybami. Wsiedliśmy i przeżyliśmy, wsiedliśmy pod Gołębnikiem za pięć piąta i już za siedem piąta byliśmy pod Jagiellonką. Myśmy ledwo żyli, a Jarzębski, jak to Jarzębski, miał cały czas twarz niezwykle nieruchomą i sprawiał wrażenie, które zawsze i które do dziś sprawia, spra- wiał mianowicie wrażenie odklejonego wynalazcy, co nie zauważył, że właśnie udało mu się przełamać prawa fizyki.