Kiedy dochodzę do progu Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego i kiedy patrzę, z jaką swobodą uwijają się one wokół leżących tam półzwłok nieprzytomnego narkomana, kiedy widzę, jak wprawnie smarują jego ropiejące odleżyny, uruchamiają aparaturę pozwalającą mu oddychać, oprzyrządowują to roślinne ciało przewodami uruchamiającymi najwstydliwsze funkcje fizjologiczne, kiedy widzę, w jak naturalny sposób oswojone są z najkłopotliwszymi reakcjami, zakamarkami i substancjami ludzkiego jestestwa – pojmuję, iż to co jest w tym zawodzie i w tym powołaniu najbardziej czarującego, to proste przyzwolenie na bliskość cu- dzej fizjologii. One są opiekuńcze, czułe i sterylnie czyste, ale jest też w nich niesłychana swoboda dotyku. One bez oporów dotkną, przewrócą z boku na bok i obmyją czyjeś upodlo- ne, składające się wyłącznie z kruszejących kości i parszywiejącej skóry ciało. Żywe szkiele- ty, w których na przykład najtęższą częścią nogi była rzepka kolanowa, widywałem dotąd na filmach dokumentalnych. Ten, co leży na Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego, wygląda tak samo. Siostry pielęgniarki ratują, czynią co mogą, z całych sił trzymają go po stronie ży- cia, on wszakże na razie nie wie, że one go dotykają. On w ogóle nie wie, że są przy nim Anita, Viola i Mariola, istoty nie z tej ziemi. Ale reszta, co jest przytomna, wie. My wszyscy, cośmy ledwo, ledwo z powrotem na własnych łapach zaczęli łazić, dobrze wiemy, że w każ- dej chwili możemy doznać łaski dotyku, łaski zmierzenia ciśnienia, łaski zastrzyku albo na- wet łaski pobrania krwi. Toteż wciągają się opuchnięte brzuchy, prężą cherlawe piersi, kunsztownie drapują szaty szpitalne. Ach, my dobrze wiemy, że nie jesteśmy dla nich męż- czyznami z krwi i kości, ale rodzajem przykrej substancji, uciążliwym obiektem pracy. Ale przecież ci, co właśnie kroczą w kosztownych kapeluszach ulicą Floriańską, też przeważnie bywają ruchomą materią, na którą w dodatku żadna pielęgniarka nie spojrzy. A poza tym bez przesady z tą męską skromnością. Powiem brutalnie: kto umie grać w piłkę, ten strzela gola i w szpitalnej piżamie.
Król kanalarzy ocknął się na dobre i na rachitycznych, niepewnych, niemowlęcych nóż- kach krąży po oddziale w poszukiwaniu lustra wiszącego na odpowiedniej niskości. Król ka- nalarzy pragnie bowiem rozjaśnić swe mroczne oblicze, czyli – mówiąc po ludzku – pragnie się ogolić. Najstraszliwsze i na szczęście w połowie tylko czytelne przekleństwa sypią się z jego wciąż jeszcze na wpół zesztywniałych ust – wszystkie zwierciadła są na wysokościach dlań niedostępnych. Toteż w końcu wznosi chybotliwą piramidę ze szpitalnych stołków i ta- boretów i wspina się, i staje na szczycie, i namydla twarz. Tylko ludzie prawdziwie upadli, tylko ci, co zaznali najgłębszej rozpaczy, potrafią tak zapamiętale dążyć do poprawy i dosko- nałości. Wszakże w każdej chwili ten władca kloszardów może runąć i roztrzaskać sobie czaszkę o beton, desperacko jednak pragnie w razie czego polec jako człowiek ogolony. Z duszą na ramieniu asekuruję to nadmierne w swej karkołomności higieniczne przedsięwzię- cie, on patrzy na mnie uważnie, widzę w lustrze odbicie jego półzwierzęcych rysów, niechyb- nie lada chwila runie kolejna sekwencja nieczytelnych przekleństw. I istotnie, król kanalarzy na moment unosi berło pędzla i mówi:
– Czytał pan może Tortilla Flat Steinbecka? Czytał pan? Otóż moim zdaniem Steinbeck znał problem alkoholizmu z autopsji. Tak sądzę, choć trudno mi definitywnie wyrokować.
Tam i z powrotem wędruję szpitalnym korytarzem, krążę pomiędzy Salą Intensywnego Nadzoru Medycznego, w której ważący piętnaście kilo dwudziestolatek to traci, to odzyskuje przytomność, a kompleksem sanitarnym, w którym wolno palić. W kompleksie sanitarnym kłębi się tłumek roztrzęsionych alkoholików, palą desperacko papierosa za papierosem, przy- sięgają jeden przed drugim i na wszystkie świętości, iż już nigdy, przenigdy nie wezmą do ust kropli wódki i z wstydliwą nostalgią spozierają przez okno, za którym dobrze widać niedale- kie sklepy, budkę z piwem i kolegów radośnie buszujących na wolności.
Idą tu jedno za drugim przygodowe opowiadania, zapierające dech historie o nocnych koszmarach, o straszliwych głodach nie do zaspokojenia, wesołe przypowieści o przeróżnych sposobach ukrywania flaszek przed udręczonymi żonami, o stratach i zgubach nie do odzy- skania. Rozpacze, płacze, śmiechy i wiwaty. Młodziutkie ćpunki śpiewają pod prysznicem straceńcze piosenki, dreszcze człowieka przechodzą, jest pięknie, ale znikąd ocalenia.
Wędruję szpitalnym korytarzem, ulegam magicznemu urokowi średniego personelu me- dycznego i po pewnym czasie, zorientowawszy się w tym i owym, liczyć zaczynam na pomoc psychologa. Rozmowa z psychologiem – myślę – powinna mi pomóc, po rozmowie z psy- chologiem, kto wie, może nawet dyrektora wydawnictwa Znak uda mi się opisać. Tak, nie- wątpliwie, psycholog, człowiek wykształcony (zielone oczy, warkocz do pasa, rocznik na oko sądząc sześćdziesiąty ósmy) ukoi moją skołataną duszę, powie, co robić i od czego zacząć. I zaraz po śniadaniu ustawiam się w kolejce do psychologa z warkoczem. Ustawiam się w ko- lejce, już jestem pod drzwiami gabinetu i, jak zwykle, ponoszę klęskę. Przede mną był tu, niestety, Jędruś Parkieciarz i odbył z psychologiem z warkoczem rozmowę wprawdzie krótką, ale na tyle doniosłą, iż w jej wyniku psycholog z warkoczem przerwała pracę, kto wie na jak długo. Jędruś mianowicie odpowiedział psycholog z warkoczem pytaniem na pytanie. – Dla- czego pan pije? – zapytała ona. – A dlaczego pani nie pije? – odparł on, i tak to się skończyło.
Kawałek o trzęsących się rękach
Ręce mi się trzęsą ze strachu przed pisaniem. Odkąd nauczyłem się pisać, zaczęły trząść mi się ręce, ręce mi się nie trzęsły jedynie wtedy, kiedy byłem analfabetą, czyli przez pierw- szych siedem lat życia, choć kto wie, może i wtedy mi się już trochę trzęsły, nie pamiętam; pamiętam tysiące szczegółów z najgłębszego dzieciństwa, niekiedy wydaje mi się, że pamię- tam siwy kolor ścian izby porodowej, stojące tam sprzęty, martwy uśmiech akuszerki zmor- dowanej kilkunastogodzinnym przyjmowaniem dziecka, ale tego, czy tuż po przyjściu na świat już jako oseskowi trzęsły mi się ręce, nie pamiętam. W każdym razie ręce zaczęły mi dygotać na bardzo długo przedtem, zanim – jakby to powiedział Konwicki – rozmaite oko- liczności życiowe skłoniły mnie do wypicia kilku cystern napojów wyskokowych. Ręce za- częły mi dygotać na długo przedtem, nim wychyliłem pierwszy kielich w życiu, ręce zaczęły mi dygotać, gdy usiłowałem napisać pierwszą, ściśle mówiąc, gdy usiłowałem napisać drugą literę w swym życiu.