Zwyciężyła miłość, a także zwyciężyła dobroć. Bo przecież jak człowiek bierze sobie o dwa lata starszą wdowę z dzieckiem, jak przy okazji bierze na kark zadłużoną – jak się oka- zuje – masarnię, nie tylko spełnia się w miłości, spełnia też dobry uczynek. Dobrocią dziadek osiągał albo tracił wszystko. Dobrocią, powiedzmy dokładniej, cierpliwą dobrotliwością pró- bował się nawet komunie przeciwstawić. Kiedy w latach sześćdziesiątych któryś z towarzy- szy w powiecie, wykrzesawszy z siebie resztki rewolucyjnej czujności, zauważył, iż piastują- cy kluczowe stanowisko naczelnika UPT Wisła – Uzdrowisko obywatel Czyż Jerzy nie jest towarzyszem, wśród towarzyszy nastąpiło znaczne ożywienie, ruszyła ofensywa ideologiczna, zaczęły się obracać niewidzialne tryby, jęły się mnożyć fałszywe ataki, nicość pracowała. Dziadek podjął walkę, pisał podania, pisma wyjaśniające, cierpliwie odpierał wyimaginowane zarzuty, obalał księżycowe zastrzeżenia, wygrywał jedna za drugą topornie inscenizowane rozprawy dyscyplinarne i choć odparł atak i w sumie wygrał, to w ogóle przegrał, bo przecież w dwie różne gry obie strony grały. Towarzysze wszak wiedzieli, że nie o fałszywe oskarże- nia idzie, a o brak jednoznacznego poparcia ideologicznego, a przez to o nieposłuszeństwo ideologiczne, czyli o prawdziwy i poważny zarzut idzie. Klasyczny tu działał zestaw dialek- tycznych mechanizmów systemowych, w innym miejscu i z innej strony próbowałem pełniej opisać tę historię.
Krótko i obrazowo mówiąc, naczelnik Czyż to był taki człowiek, że jak, dajmy na to, pod- chodził do niego budzący mieszane uczucia kloszard i prosił o wsparcie, otrzymywał wspar- cie i dobre słowo do tego. Na Śląsku Cieszyńskim kloszardzi to zawsze była rzadkość, nawet teraz, w epoce wielkich wędrówek kloszardów, prawie ich tu nie ma, jeśli wszakże za Gierka albo za Gomułki znalazł się jakiś prekursor bezrobocia i jeśli stał on w pieniężnej potrzebie, dajmy na to, na dworcu autobusowym w Cieszynie, i jeśli wahał się, kogo wybrać i do kogo podejść, to niechybnie po namyśle i w wyniku intuicyjnego podszeptu wybierał czekającego na autobus do Wisły naczelnika Czyża. I podchodził doń, i nieśmiało formułował prośbę, i dziadek wyciągał z portmonetki słynną monetę z wizerunkiem rybaka, i wręczał ją kloszar- dowi, i mówił: – Masz, idź i żyj w pokoju. – Lubił mówić wyszukaną biblijną frazą, a ewangeliczny „pokój” był w jego języku słowem – kluczem. – Pokój temu domowi – to była na co dzień przezeń używana formuła powitalno – pożegnalna. Z wielką wesołością i zarazem z wielkim namaszczeniem powtarzał: – Pokój temu domowi.
Jednym z najbardziej klęskowych jego pomysłów była hodowla norek. Przysposobione zo- stały pomieszczenia starej rzeźni, skonstruowane zostały specjalne klatki, zaabonowany został
„Hodowca drobnego inwentarza” i wysokodochodowe przedsięwzięcie ruszyło. Plany były na początku skromne, wpierw produkcja miała niejako iść na potrzeby własne, na najbliższą zi- mę wszyscy domownicy mieli zostać zaopatrzeni w ciepłe futra i kosztowne czapki z norek, dopiero w następnych latach miała przyjść gotówka i inwestycje. Niestety, dziadek Czyż już wtedy bardzo słabo widział. Kiedy co miesiąc przychodziły kolejne zeszyty „Hodowcy drob- nego inwentarza”, siadaliśmy za pokrytym niebieską ceratą stołem w naszej wielkiej kuchni i czytałem mu na głos od deski do deski cały dział zatytułowany Zwierzęta futerkowe. A. Abrahamowicz, Jak nasze nutrie kocą się i zimują. K. Pietruszewski, Kopulacja lisów polar- nych – niebieskich. Z. Woliński, Hodowla nutrii za oceanem. J. Gedymin, U progu sezonu kopulacyjnego. B.K. Daszkiewicz, Przed godami norek. Z. Wojtatowicz, Uwagi o hodowli norek w Czechosłowacji – czytałem jak leci artykuł za artykułem, dziadek słuchał z wytężoną uwagą, wybite grubą czcionką tytuły jeszcze widział, zwykłego druku już nie. Same norki znacznie były większe od liter i widział je dobrze, ale, niestety, nie były one jak litery – nie- ruchome. Prawie zawsze jak je karmił albo jak z gamoniowatą niezręcznością krótkowidza czyścił im klatki, któreś z tych niebywale zwinnych stworzeń wymykało się na wolność. Jakie potem były obławy! Jakie nagonki! Jakie łowy! Całkiem osobne historie są w tym miejscu do napisania, inne zalety bytu do wyeksponowania. W każdym razie zbiegła norka, zanim ją gdzieś w okolicy ujęto, na ogół zdążyła u bliższych, a niekiedy i dalszych, sąsiadów, wszelki drób wydusić, norka jest to bowiem niepokaźne, ale bardzo wampiryczne zwierzę.
Rzecz jasna, perypetie te komplikowały (ale też i upraszczały) bilans ekonomiczny. Cały dochód z hodowli szedł mianowicie na wyrównywanie strat czynionych przez hodowlę. Mat- ka zamiast futra uszyła sobie elegancki toczek na głowę, babcia by i tak futra za nic nie wło- żyła, a ja oddychałem z ulgą, widmo potwornej futrzanej czapki, której chyba nie dałoby się ukryć w tornistrze, sczezło samo z siebie.
Jedyną nieoczekiwanie i dalekosiężnie pożyteczną rzeczą w całym przedsięwzięciu oka- zały się pokrzywy. Pokrzywy były niezbędnym składnikiem karmy norek i dziadek to kąśliwe ziele zrywał gołymi rękami. Kosić się nie dało, a praca w rękawiczkach nie wchodziła w grę z powodów fundamentalnych. Dojrzały mężczyzna wykonujący jakąkolwiek pracę w ręka- wiczkach to nawet nie było wyrażenie oksymoroniczne, takiego bytu, a nawet takiego obrazu nie było, bo być nie mogło – chimera poza wszelkimi kategoriami. Dziadek zatem cierpliwie i w pogodzie ducha dotykał pokrzyw gołymi rękami, po pewnym czasie całkiem się uodpornił na ich jadowitość, a kiedy zaczął słabnąć i kiedy zaczęły nękać go choroby, miał przynajm- niej z reumatyzmem spokój. Reumatyzm w ogóle go nie trapił, bo obcowanie z pokrzywami definitywnie uodparnia i leczy z reumatyzmu.
Ze spokojem i pogodą ducha znosił ślepotę, choroby, komunę. Ze spokojem i pogodą du- cha ścigał zbiegłe norki, z wyrozumiałością przyjmował fiasko własnych planów, był rad, że nie ma reumatyzmu. Był człowiekiem dobrym, a wizerunek kogoś, kto szczodrze daje jał- mużny i gołą dłonią dotyka pokrzywy, jest jak epizod wyjęty z hagiografii. Ale on nie był święty, nienawiść mieszkała w sercu jego. Dziadek Czyż mianowicie z całego serca nienawi- dził powściągliwości w jedzeniu i wszelakiej diety. Kaloryczne ograniczenia, cukrzycowe zakazy, płonne szpitalne jedzenie przyprawiało go o furię. Twarz mu ciemniała nad półmi- skiem gotowanych warzyw, zapach pieczonego i surowo zabronionego serowca doprowadzał go do szału albo do depresji prawie samobójczej. Z kielicha gorzałki, co przecież też wielbił, rezygnował bezboleśnie, pudełko pralinek było pokusą nie do odparcia. Pod żadnym pozorem nie było mu wolno, ale tajnie kupował, jakimś cudem zdobywał słodycze, łakocie, na oślep je potem melinował po różnych kieszeniach i ukradkiem zjadał. Nie widział już wtedy całkiem
(czasem coś majaczyło w długich cukrzycowych snach), nic nie widział i zawsze gdzieś zo- stawił strzęp staniolu po maladze, po kasztance albo po ptasim mleczku. Prawdziwie wielo- głosowe sceny wtedy się działy w naszej rozległej jak scena operowa kuchni. Przeszło pół- wieczne życie u boku ukochanej Marysi Chmielówny wymagało bowiem również: dobroci, pokoju i pogody ducha.