Nawet gdybym chciał w tym miejscu powściągać nieokiełznaną skłonność do patosu, nie bardzo potrafię, nie bardzo jest jak. Być może, faktycznie trochę przesadzam, na przykład z ocalającą mocą ewangelickich – jak się w moich stronach mówi – pieśniczek, ale zaprawdę powiadam wam, nie jest złą rzeczą pamięciowa znajomość ewangelickich pieśniczek, zwłasz- cza zaś jak komuś osobliwym zrządzeniem losu przypada w udziale poślednia rola kronikarza zamętu -biegła orientacja w zakresie pieśniarstwa protestanckiego poszerza wówczas kroni- karską perspektywę. Albo jak się jest – jeszcze osobliwszym zrządzeniem losu – piewcą du- szy skacowanej, to w takiej sytuacji gruntowna znajomość na przykład kancjonału księdza Heczki stanowi nie byle jakie zaplecze intelektualne. O jakimkolwiek zaś miarkowaniu patosu w opowiadaniu o Andrzeju Wantule mowy być nie może z powodów rzeczowych, tu jest interesujące właśnie całkowite rozpasanie patosu.
Kult Wantuły był w naszym domu absolutny, nieumiarkowany i posłusznie podlegali mu wszyscy. Moi krewni i moi przodkowie byli nieomylni, żyli w doskonałości i sprawowali absolutną wszechwładzę nad światem, i sam fakt istnienia kogoś, kogo ta zgraja pyszałków była skłonna kornie słuchać, kogo chciała nieustannie gościć i z czyim zdaniem się nabożnie liczyła, był tak zachwycający, że aż niewiarygodny.
Jakiemuż niewiarygodnemu przeistoczeniu ulegał w obecności Biskupa mój patriarchalny ojciec, jak zmieniała się moja wszechmogąca babka, a o mojej toksycznej matce niezręcznie opowiadać nawet, matka kochała się w Biskupie bezwstydną miłością nastolatki. Jemu zresz- tą, jak się zdaje, sprzyjała ta adoracja, na szczęście miał on też pewną cechę, która w przy- padku wybitnych i niekonwencjonalnych księży nie zawsze jest oczywista, Wantuła miano- wicie wierzył w Pana Boga i co za tym idzie, pilnie przestrzegał wszystkich dziesięciu przy- kazań. Na religijności Biskupa opieram przeświadczenie, że do niczego nie doszło, do matki pod tym względem nie można, niestety, mieć żadnego zaufania. Kult wyklucza wszelką po- ufałość (z wyjątkiem poufałości miłosnej), toteż jak ksiądz Wantuła został biskupem wszyscy nawet w myślach przyjęliśmy to jego nowe miano. Jeden dziadek Czyż nie wypadał z formy i twardo mówił do Biskupa: Andrzeju, ale powiedzmy, że był to potwierdzający regułę wyją- tek. Samo słowo biskup tak się w języku domowym zabsolutyzowało, tak zrosło z Wantułą, stało się nie tyle synonimem jego osoby, co stało się jego osobą po prostu, że do dzisiaj wszelkie inne zastosowania słowa biskup wydają mi się w pierwszej chwili błędem języko- wym. Jaki Biskup? Biskup to był Wantuła. Biskup leciał do Genewy. Biskup był na Kongre- sie Światowej Federacji Luterańskiej. Biskup przysłał widokówkę z Nairobi. Biskup i Bisku- pina spędzali święta na Gojach. Biskup miał ogromny księgozbiór. Biskup opowiadał o pisa- rzach, z którymi przyjaźnił się stary Wantuła. Biskup młode pastorowe wprawiał w dzikie podniecenie (wiara zwyciężyła). Biskup tłumaczył Biblię. Biskup palił silesie. Biskup znał się na literaturze.
Ojciec kupował książki, kupował Faulknera, Kafkę, Brocha, na punkcie Tomasza Manna miał całkowitego bzika, wkoło czytał Doktora Faustusa, cytował do znudzenia zacne mądro- ści Serenusa Zeitbloma, pod koniec życia całkowicie stracił do tego tekstu dystans. Osobliwą wszakże historię lektur mojego ojca trzeba by zacząć od pewnego czerwcowego dnia 1959 roku, kiedy to Biskup Wantuła wręczył mu w prezencie Czarodziejską górę. Do dziś mam ten właśnie egzemplarz, niezmiennie go mniej więcej co dwa lata czytam, niezmiennie stoi w mojej ostatnio histerycznie uporządkowanej bibliotece. Tom pierwszy jest trochę uszkodzony, tom pierwszy jest z lekka nadwerężony, ponieważ swojego czasu Stary dowiedziawszy się, że zamierzam podjąć studia polonistyczne, wyrżnął nim o ścianę. Wszedłem do pokoju i powie- działem, że ewentualnie wybrałbym filologię polską, ponieważ pragnę w przyszłości zajmo- wać się literaturą i ojciec, usłyszawszy nowinę, złapał leżącą akurat pod ręką Czarodziejską górę i wyrżnął nią o ścianę. Potem złapał stojący na stole radziecki budzik i wyrżnął nim o ścianę. Budzik rozsypał się w proch, Czarodziejskiej górze prawie nic się nie stało. Czas prze- stał istnieć, literatura ocalała.
Wantuła moim zamiarom literackim przyglądał się z wyrozumieniem, którego skalę wła- ściwie dopiero dziś jestem w stanie docenić, podobnie zresztą jak dopiero dziś jestem w stanie docenić wagę ofiarowywanych mi przezeń książek. Przeszło ćwierć wieku temu wydawało mi się, że np. O kunszcie i istocie poezji lirycznej Szumana, Komizm Bystronia czy nawet Pisma Konińskiego to są starocie, przyjmowałem je z uprzejmego serca, powiedzmy, że dziś mój sentyment do staroci wzrósł na tyle, że doceniam też serce mniej uprzejme, dalej żółtodziobe. Pisałem nieszczęsną pracę magisterską (utwór z dzisiejszej perspektywy całkowicie nie- zrozumiały); w Krakowie nie było kompletów „Sztuki i Narodu”, jeździłem do Warszawy, w Bibliotece Narodowej wertowałem pisma konspiracyjne, nocowałem w zborowych pokojach gościnnych na Miodowej. Była lodowata wiosna 1976 roku, Biskup umierał. Biskupina z peł- nym zakłopotania uśmiechem tłumaczyła, że niestety oni teraz rano śpią trochę dłużej i ze śniadaniami muszę sobie radzić, natomiast serdecznie każdego wieczora zaprasza na kolację. I faktycznie, kiedy rano wychodziłem z pokojów gościnnych, piętro niżej, pod drzwiami Wantułów stało jeszcze mleko, leżało „Życie Warszawy”, cicho, ponad snem domowników zbiegałem ze schodów, cicho przechodziłem obok dziwnej ciszy, trolejbusem przez Krakow- skie Przedmieście i Nowy Świat dojeżdżałem do wielkiego skrzyżowania, w barze mlecznym naprzeciw Domu Partii jadłem buły z żółtym serem i potem do roboty, do roboty, obskurnym, zatłoczonym tramwajem docierałem do archiwaliów Biblioteki Narodowej. Silny był mój zapał badawczy i znaczne pobudzenie koncepcyjne, w ciągu jednego dnia byłem w stanie poronionymi kombinacjami myślowymi zaczernić dobrych kilka, kilkanaście stron formatu A4.
Wieczorem Wantuła pytał, jak minął dzień, i kiedy mówiłem, że napisałem dziesięć stron, widać w nim było tęsknotę za samą choćby mechaniką pracy intelektualnej. Tęsknił za zapi- sanymi stronami, chyba chciał zacząć, jak sił przybędzie, jak się ociepli, pisanie wspomnień. A sił było mało, rankami dalej trzymały przymrozki, był wychudzony nie do poznania, odzia- ny w szlafrok, siedział w wielkim, jeszcze z Goj, fotelu, albo polegiwał u siebie w gabinecie. Jadłem kolację, oglądaliśmy „Dziennik” i Biskup Andrzej Wantuła w miarę sił wiele bardzo różnych rzeczy w te wieczory mówił. Partnerem do rozmów byłem, rzecz jasna, żadnym, ale widać sama moja obecność uruchamiała chęć mówienia. Niekiedy wydaje mi się, że pamię- tam każde słowo, każdy gest, każdą anegdotę, niekiedy przychodzi absolutna ciemność.