Выбрать главу

Tomek Fiałkowski poznał Małgosię metr osiemdziesiąt pięć wzrostu w ten sposób, że przyniosła ona do redakcji „Znaku” (on był tam ważnym redaktorem) recenzję z właśnie wówczas wydanej Gry na zwłokę Janusza Andermana. Recenzja została przyjęta do druku, ale tak się złożyło, że zaraz potem Polak został papieżem, wybuchła Solidarność; ogłoszono stan wojenny, zaczęły się strajki i obrady okrągłego stołu, Polska odzyskała niepodległość i w na- tłoku tych dziejowych wydarzeń nikt nie miał głowy do Małgosinej recenzji. W zakamarkach redakcji na ulicy Siennej, a być może zwłaszcza w czasie przeprowadzki do Dworku Łowczego, gdzieś przepadła ona. Małgosia zresztą również gdzieś przepadła. Obroniła pracę magisterską (Motyw domu w twórczości Bergmana) i bezpowrotnie wyjechała z miasta. Jej romans z Fiałkowskim, choć intensywny, krótki był w sumie i skończył się w gruncie rzeczy nie wiadomo czemu. Różni złośliwi różnie powiadają. Jedni złośliwi powiadają, że on jej – jak to ma w zwyczaju literalnie – opowiedział o jedną książkę albo o jeden film za dużo. Inni złośliwi zaś mówią, że ona do ryżu dodawała za dużo szafranu indyjskiego i wściekle żółty ryż, który mu podawała, przyprawiał Fiałkowskiego o głębokie depresje. Niektórzy, co teraz widują Stalę i Fiałkowskiego idących razem na obiad albo do księgarni, powiadają też, że tamten romans skończył się tak, jak kończą się wszystkie romanse, a wszystkie romanse, jak wiadomo, kończą się w ten sposób, że ich bohaterka w pewnym momencie ucieka z rosyjskim oficerem. Podobno (są świadkowie) bohaterka i tego romansu uciekła z rosyjskim oficerem. Wyjechała z nim tam, gdzie w tamtych czasach bohaterki tamtych romansów wyjeżdżały z rosyjskimi oficerami. Do Legnicy mianowicie.

Idę pomiędzy tonącymi w oślepiającym blasku albo w nieprzejrzanych ciemnościach, albo w zimowym deszczu zaułkami Starego Miasta i ilekroć w mglistej perspektywie widzę wyso- ką, szczupłą i długowłosą kobiecą sylwetkę, serce mi skacze, bo myślę, że ona wróciła. Ale serce, choć niezwykle często, zawsze mylnie mi skacze. Często – bo teraz jest na świecie nie- słychanie dużo niesłychanie wysokich, niesłychanie młodych i w dodatku całkiem mało chy- botliwych kobiet. Jest zupełnie tak, jakby ostatnie damskie pokolenie, co się pod koniec ostatniego zaboru urodziło, obdarzone zostało za sprawą jakiegoś Bożego kaprysu imponują- cą dorodnością i pewnością ruchów. W tamtych czasach wysokie, mierzące ponad metr osiemdziesiąt dziewczyny zdarzały się rzadko i nawet w czółenkach na płaskim obcasie czuły się niepewnie.

Turowicz nie z tej ziemi

Gdybym powiedział: najbardziej w Szefie ekscytuje mnie to, iż przez ponad pół wieku pa- lił on w znacznych ilościach papierosy extra mocne, byłaby to przesada, ale niewielka. Jest w końcu coś głęboko pocieszającego w fakcie, iż w makabrycznych czasach zdrowej żywności i wszechogarniającego faszyzmu sanitarnego zewsząd nękani palacze znaleźć mogą oparcie w autorytecie Jerzego Turowicza. Toteż na zebraniach redakcyjnych mam ten zwyczaj, że sia- dam ściśle naprzeciw Niego i przysłuchując się kolegom rytualnie wychwalającym kolejne numery „Tygodnika Powszechnego”, czekam, aż On – pogrążony w porządkowaniu swych notatek – zapali. Kiedy Szef zapala, zapalam i ja (niekiedy nawet przypalamy sobie nawza- jem) i w cieniu wydychanych przez niego kłębów inspirującego dymu palę sobie bezpiecznie, bo wiem, że nikt mi nie podskoczy. Nawet Ziuta Hennelowa. Niestety, z czasem Szef wie- dziony osobliwymi dziwactwami, których mu przecież jak każdemu wielkiemu człowiekowi nie brakuje, jął ograniczać, a nawet konspirować palenie.

Przeprowadzałem z nim swego czasu wywiad dla telewizji i kiedy powstała kwestia, czy w czasie rozmowy palimy, czy też nie palimy, Szef stanowczo odmówił, argumentując, iż żona, pani Anna, mogłaby jego palenie na ekranie zobaczyć i w domu znowu działyby się dantej- skie sceny. Przykro mi to mówić, ale ostatnio Szef, ogarnięty całkowicie już niepojętymi fa- naberiami, przestał uczęszczać na zebrania redakcyjne, w związku z czym i ja przestałem na nich bywać. Udział w najbardziej nawet budującym kolegium bez możliwości zapalenia pa- pierosa z Jerzym Turowiczem jest, niestety, dla mnie przykrością nie do przezwyciężenia, więcej nawet powiem, zebrania redakcyjne bez siedzącego z boku za swoim biurkiem Jerzego Turowicza, bez jego dawanych zawsze na końcu opinii, bez jego starannie w punktach spisa- nych redakcyjnych braków, zaległości i przypomnień, bez jego definitywnych i nie podlega- jących dyskusji rozstrzygnięć oraz bez jego rzadkich, ale malowniczych ataków furii, kiedy to doprowadzony do stanu bezbronności jałową gadaniną reaguje gwałtownie, otóż zebrania takie wydają mi się (moi przyjaciele z redakcji pojmują to dobrze) zbyteczne i absurdalne. Toteż niedawno skierowałem do Jerzego Turowicza – nie będę ukrywał – niezwykle surowy w tonacji monit z prośbą o natychmiastowy powrót do pracy, w końcu nie dość że sam nie przychodzi, to i mnie skazuje na outsiderstwo, i to outsiderstwo podwójne, ponieważ nie dość że ja na tych zebraniach z racji wrodzonej nieśmiałości w ogóle się nie odzywam, to jeszcze jak nie ma Turowicza, zakurzyć nie mogę. Jak na razie Szef najwyraźniej gra na zwłokę, zwleka z odpowiedzią, czemu się zresztą absolutnie nie dziwię, ponieważ rozmówcą byt on zawsze niesłychanie niespiesznym i trudnym.

Rozmowa przed kamerą, o której wspomniałem (w istocie mieliśmy dwie takie sposobno- ści), oraz zaszczyt przeprowadzenia z Szefem wywiadu do jubileuszowego numeru „Tygo- dnika” to były sytuacje naznaczone męką i gehenną. Otóż Jerzy Turowicz jest człowiekiem, który z natury swojej nie podejmuje żadnych gier konwersacyjnych, zwłaszcza zaś nie po- dejmuje – powiedzmy – beztroskich gier konwersacyjnych. Ten wielbiciel i wielki znawca poezji cechuje się zarazem absolutną niechęcią do wypowiedzi metaforycznych, On mówi tak, tak, nie, nie, pilnie przestrzega zasady wypowiedzi powściągliwej, by nie powiedzieć ascetycznej, w absolutnie kłopotliwy, by nie rzec paraliżujący, sposób trzyma się sedna rze- czy, nie podejmuje żadnych konwencji naznaczonych wieloznacznością, nie współpracuje z żadnymi niejasnościami, nie zajmuje go rozwiązywanie dialogowych rebusów czy zagadek. Jerzy Turowicz nie traktuje zadawanych mu pytań jako pretekstu do oratorskich wywodów