Otto Lowe stał przed okienkiem i przyciskał obie dłonie do mocno bijącego serca, śledząc każdy ruch Pitta, każdy grymas bólu, marszczący mu czoło i usta.
Gdyby sztorman wiedział o tym, z pewnością nie zdziwiłby się, że jego zmieniona twarz nie uszła uwagi majtka, gdyż pośród załogi „Witezia" młody marynarz był jedynym człowiekiem zachowującym uczucia ludzkie i zdolność do zrozumienia cierpień obcego człowieka.
Inni – to byli półdzicy żeglarze, żądni złota i krótkich, silnych, burzliwych wrażeń na lądzie, gdy po kilkumiesięcznej, znojnej, wyczerpującej pracy na morzu rzucali nareszcie gruby tał czeladzi portowej, która cumowała statek, mocno przywiązując go od dzioba i rufy do słupów przystani; marzyli o tym nadbrzeżu z jego szynkami, tawernami, domami gry, gwarem, muzyką i rubasznymi, wesołymi dziewczynami, łakomymi na amerykańskie dolary, angielskie funty i ciężkie hiszpańskie durosy.
Ludzie ci dążyli do bogactwa, lecz żaden z nich nie wiedział, w jaki sposób mógłby je zużyć. Nie posiadali żadnych planów życiowych, żadnych zamiarów i upodobań wymagających zamożności. Ich rozrywki, nałogi i nawyknienia pozostały prostacze, chociaż każdy z nich zwiedził niemal cały świat i włóczył się nie tylko po wszystkich morzach, lecz też po londyńskiej Regent Street i Piccadilly, po bulwarach Marsylii i Bordeaux, po kanałach Amsterdamu i Wenecji, po zgiełkliwym nowojorskim Broadwayu, po wspaniałym granitowym nadbrzeżu Petersburga, po złocistym Bundzie wesołego Frisco i po barwnej Szanghajskiej Nanking-Road. Na ich potrzeby życiowe zupełnie wystarczało zwykłe myto marynarskie, regularnie co miesiąc wypłacane, a z premiami i dodatkową płacą za odbyte ruty nie wiedzieli co robić, i po pijanemu rzucali zbywające pieniądze pieszczotliwym dziewczynom po tawernach lub na ladę w barach portowych, dumni ze swej hojności i bogactwa.
Ponure lub tępe, pozbawione myśli i wyrazu twarze, zamglone, dziko lub złośliwie patrzące oczy, wykrzywione albo lubieżnie uśmiechnięte usta, ohydne, zgniłe słowa, co chwila padające z nich, olbrzymie, potworne, przepojone siłą, alkoholem, dymem tytoniu i wybuchającą na krótko a gaszoną na długo żądzą – świadczyły o charakterach tych ludzi.
Wspaniali, urodzeni marynarze, śmiałkowie nieraz walczący spokojnie ze śmiercią, tytani zmagający się z żywiołami, znoszący nadludzkie trudy i do bohaterskich wysiłków w zakresie swego zawodu nawykli – pozbawieni byli myśli, poczucia sprawiedliwości i współczucia w życiu na lądzie, bardziej zawiłym i sztucznym, a wymagającym liczenia się nie tylko z sobą i swoimi towarzyszami, lecz z całym społeczeństwem, z całą ludzkością.
Na „Witeziu" zaś, zaczynając od kapitana Olafa Nilsena i kończąc na kuku Tun-Lee, pitraszącym przy kambuzie nie bardzo wybredną strawę morską, marynarze zajęci byli tylko pomaganiem sobie na deku szonera, bacząc, aby łańcuch kotwicy nie wciągnął pracującego obok towarzysza do kluzy i nie zmiażdżył mu stopy lub żeby przy nagłym rozwijaniu żagli nie został strącony ktoś z rei na pokład lub na falę. W tych wypadkach działało tu nie uczucie braterstwa lub przyjaźni, lecz raczej „instynkt okrętu", gdzie każdy osobnik jest jakby poszczególnym mięśniem potężnego ciała.
Tylko Otto Lowe był innym człowiekiem. Innym chociażby dlatego, że szynki, zniszczone zielone stoły w spelunkach gry hazardowej, bary zatłoczone marynarzami różnych narodowości i pijanymi kobietami, pełne zgiełku, krzyków, nieraz ciężkich łkań i odgłosu strzałów rewolwerowych lub ryku i wycia bijących się ludzi – nigdy prawie nie widziały wiotkiej postaci młodego marynarza z „Witezia".
Podpatrzywszy zmienioną twarz sztormana i jego zgnębioną postawę, Otto Lowe od razu zrozumiał, że w duszy nieznajomego przybysza, jakim był dla wszystkich majtków „mister Siwir", zagnieździł się palący ból lub tęsknota.
Tego nie mogliby zrozumieć ani Olaf Nilsen, ani Michał Ryba lub mechanik Mikołaj Skalny nawet wtedy, gdyby stali na wprost sztormana i wpatrywali się w twarz jego z odległości pół jarda; nie zrozumieliby, jeżeliby nawet sam Pitt Hardful zwierzył się im z miotających nim uczuć.
Jak może zrozumieć ciężar wilgotnego skwaru równika północna sosna, płaszcząca się po kamienistej glebie, wykoszlawiona, lecz potężna, głęboko wżarta korzeniami w ziemię i
skałę?
Jak może zrozumieć siłę zastrzyku surowicy przeciw wściekliźnie rozjuszony dziki bawół, w szale bijący rogami w pnie olbrzymów dżungli i w omszałe głazy, ukryte w mroku kniei?
Oprócz Pitta Hardfula na „Witeziu" był jeszcze jeden dręczony niepokojem człowiek. Co prawda męczyła go obawa wyłącznie o swoja skórę.
Był to Grek, tak podstępnie porwany przez sztormana.
Czcigodny Panopulos skarżył się wszystkim na swój los i dopytywał z trwogą w glosie, czy „Witeź" uniknie spotkania z portugalskimi krążownikami, które powinny mieć czujne oko nad wybrzeżem swoim na Atlantyku, być może tuż za Cieśniną Gibraltarską.
Olaf Nilsen a wkrótce i inni z załogi szonera przestali rozmawiać z Grekiem i na jego pytania odpowiadali grobowym milczeniem, przerażającym tchórzliwego potomka Alkibiadesa i Temistoklesa.
Tylko Pitt Hardful starał się go uspokoić i pocieszyć, lecz to, co mówił sztorman, nie przekonywało Greka.
Pitt bowiem zwykle mówił do niego:
– Czego panu brakuje, panie Panopulos? Śliczna pogoda, spokojne morze, wygodna kajuta. Nasz kucharz nakarmił pana dziś wspaniałą marsyliańską zupą z ryb, ostryg, krabów, cebuli, czosnku i czerwonego pieprzu, aż oczy panu na wierzch wyłaziły. A pan ciągle niezadowolony! Spotkamy portugalski krążownik? Cóż w tym dziwnego? Od tego jest on krążownikiem, aby. wszędzie krążył i węszył. Jeżeli-zatrzyma nas i zażąda oddania naszego ładunku – oddamy i jako bezpłatne premium dołączymy do tego… pana, panie Panopulos, bo jesteś przecież kargadorem-pełnomocnikiem firmy, towarzyszącym okrętowi z jej towarami. Co Portugalczycy z panem uczynią? Nie wiem, zupełnie nie wiem, bo nie jestem Portugalczykiem, panie Panopulos! Gdybym był na ich miejscu, powiesiłbym pana na pięć minut na jednej z rej, a później wyrzuciłbym za burtę. No ale, powtarzam, że nie jestem Portugalczykiem i mam nadzieję, że do Casablanki dowieziemy pana bez szwanku. Pociesz się, panie Panopulos, korzystaj ze świeżego powietrza, zjadaj ogniste zupy naszego Tun-Lee, pij dżin i whisky kapitana Nilsena i pal mój tytoń – dobry do fajki, mocny i nieoceniony na morzu, bo nie gaśnie nawet od wody!
Mówiąc to, Pitt podawał Grekowi woreczek z czarnym jak torf tytoniem.
Grekowi na płacz się zbierało, lecz chciwe palce sięgały po tytoń i wyciągały z woreczka potężną szczyptę, wkrótce znikającą w obszernej fajce przymusowego pasażera „Witezia".
A szoner pruł i pruł morze, minął wyspę Alboran i coraz bardziej zbliżał się do Cieśniny Gibraltarskiej.
– Tam się zarysowują Słupy Herkulesa – pouczył Greka sztorman, wskazując ręką skały Gibraltaru. – Był on narodowym bohaterem walczącej Grecji, a pan żyje w ciągłym strachu. Wstyd, panie Panopulos, wstyd!
Grek nienawidził Pitta i z wściekłością, przez zemstę, wypalał mu czarny, dymiący jak proch tytoń.
W ciągu następnych trzech dni „„Witeź" minął ponury, groźnie najeżony angielskimi działami Gibraltar i trzymając się bliżej Tan-geru, zaczął okrążać afrykański ląd, płynąc na południe.
Gdy kapitan zauważył kawałki drzew, liście i korę, wynoszone do oceanu przez jakąś rzekę, kazał zwolnić bieg szonera i ostrożnie kierować go do lądu.