Wkrótce przyszedł Nilsen i ponurym głosem mruknął:
– Uspokoiłem bosmana… Leży teraz z rozbitą szczęką… Jakem się spodziewał, znalazłem go śpiącego w kapitance, z głową na mapach i z palącą się fajką w gębie. Zostawiłem Christiansena, bo trzeźwiejszy, a Skalny, chociaż też pijany, robi opatrunek bosmanowi, bo mocno krwawi…
Pitt zmarszczył się. Kapitan milczał.
– A tamci poszli dalej? – spytał znienacka.
– Poszli… – odparł sztorman.
– Tyle razy nakazywałem bosmanowi, aby przeniósł Lowego do innej warugi! Nie chcę, aby przestawał z tymi nicponiami, Ikonenem i Mito! – zamruczał Nilsen, uderzając pięścią w stół, aż kufel piwa podskoczył i z brzękiem uderzył o szklany blat.
Sztorman ze zdziwieniem podniósł oczy na kapitana. Ten przyłapał to spojrzenie i odwrócił wzrok w stronę lady, wołając na posługacza:
– Butelkę araku, dużo lodu, największą szklankę, mięty i brzoskwiń! Zaczął przygotowywać sobie jakiś niezwykły napój, sapał i milczał.
– Czy dawno zaciągnął się Lowe do załogi? – niedbałym głosem spytał Pitt. – Wydaje mi się, że jest zupełnie młodym chłopcem?
– A co wam do tego? – wściekłym, groźnym głosem zaryczał kapitan, wyciągając szyję i niby przygotowując się do bójki. Zdumienie Pitta nie miało granic.
– Cóż to za tajemnica, kapitanie? – zaśmiał się. – Spytałem, bo widzę, że zajmuje was los tego chłopca. Zresztą nic mnie to nie obchodzi!
Kapitan wyczuł szczerość odpowiedzi i zakląwszy po cichu, mruknął:
– No, tak… obchodzi. Nie gniewajcie się, mister Siwir, zły dziś jestem jak diabeł rogaty…
– To się każdemu może przytrafić! – zauważył sztorman. – Rozumiem was, kapitanie…
– Co macie rozumieć? – zapytał Nilsen, podejrzliwie patrząc mu w oczy.
– Obawiacie się o swój szoner, waruga mocno „pod gazami", jesteście z tego powodu źli… – odpowiedział Pitt.
Kapitan milczał i rozważał, czy to jest wszystko, co miał na myśli sztorman, czy tylko zręczny wykręt.
– Eh! – westchnąwszy głęboko szepnął Olaf Nilsen. – Powiedziałbym wam… lecz mało się znamy… Jeszcze nie rozgryzłem was…
– Najlepiej nie zwierzać się z tajemnic, kapitanie! – poradził Pitt. – Często się tego później żałuje i nieraz psuje to ludziom stosunki. Nie mówcie lepiej…
– Niech i tak będzie! – mruknął Nilsen, a w głowie błysnęła mu myśclass="underline" Ten już wszystko zwęszył!
Stał się jeszcze posępniejszy i wlewał w siebie arak, jak gdyby chciał utopić w nim jakieś męczące myśli.
Pitt rozglądał się po sali i po Placu Zegarowym, widocznym z werandy kawiarni. Wszystkie stoliki były zajęte przez gości. Czasami po kilku siedziało przy jednym.
Urzędnicy, żołnierze, przybywający ze swoich „bied" rolnicy i pastuchy berberyjscy i arabscy, koloniści francuscy, hiszpańscy, włoscy, kupcy różnych narodowości, Syryjczycy, Żydzi, Anglicy, Amerykanie, robiący jakieś interesy i nic na pozór nie robiący, a żyjący J, wielkim przepychem w hotelu „Excelsior", jakieś mocno umalowane kobiety o niespokojnych, biegających oczach, czarne, straszne arabskie „gezzana" – wróżki i czarownice, uliczni przekupnie, co chwila podchodzący do gości siedzących w kawiarni „Króla Piwa", chłopaki wykrzykujący nazwy miejscowych dzienników: „La Presse Marocaine", „Le Petit Marocain", tajemniczy Arabowie w szerokich burnusach i olbrzymich słomkowych kapeluszach, bacznie przyglądający się białym ludziom – stanowili tłum wypełniający lokal kawiarni. Głośno rozprawiano o giełdzie, taryfach celnych i przewozowych, o statkach, cenach towarów, eksporcie i imporcie, o nowych zarządzeniach władz; cicho szeptano po kątach, często na ucho, o rzeczach taj emnych, nikomu nie znanych a ocierających się o najsurowsze paragrafy prawa karnego, hałaśliwie grał jazz-band, dzwoniły kufle i kieliszki, biegali lokaje, a tłusty właściciel liczył pieniądze i wrzucał do kasy marokańskie banknoty i drobne monety; Arabowie dobijali interesu z tajemniczymi kobietami o podkutych oczach i ukarminowanych wargach i kłaniali się im, przykładając obciążone pierścieniami palce do czoła, ust i piersi.
Przez Plac Zegarowy przechodził oddział czarnych żołnierzy z rudym francuskim sierżantem na czele; w cieniu, pod murami dawnej fortecy siedzieli żebracy, mieszkańcy arabskiej dzielnicy, przekupnie z koszami orzechów ziemnych, daktyli, melonami, winem, pękami zielonej, aromatycznej mięty i paczkami liści tytoniowych. Przechodnie wchodzili i wychodzili z europejskich sklepów, pociągających ku sobie dużymi szybami okien i barwnymi wystawami. Obok Francuzów i Anglików handlowali siodłami, czaprakami i długimi karabinami o lufach nabijanych srebrem Maur i Berber, a trochę dalej – jakiś Hindus pokazywał przetykane srebrnymi i złotymi blaszkami jedwabne, do pajęczej sieci podobne tkaniny, cyzelowane naczynia z brązu, szkatuły z pachnącego santalu i twardego jak kamień hebanu, krzywe noże – „kory" z Allahabadu, pięknie oprawne Korany, miękkie kobierce, wzorzyste hafty i klejnoty nieznanej, zagadkowej formy, o rysunkach i rzeźbach tchnących wyuzdaną namiętnością Wschodu.
– Chodźmy! – rzekł, opróżniwszy butelkę araku, Nilsen. – Zaprowadzę was do dzielnicy arabskiej!
Wyszli na ulicę Dar El Makhzen, obejrzeli wielki meczet, który Pitt zauważył jeszcze z pokładu „Witezia", i znajdujący się w pobliżu grobowiec świętego Sidi Bu Smara, po czym zagłębili się w sieć wąskich uliczek, raczej szczelin, ciemnych i cuchnących, załamujących się wśród wysokich domów o wąskich, zakratowanych okienkach i o zwisających nad nimi balkonach. Jakieś krzyki, dźwięki dzikiej muzyki, odgłosy tańczących nóg, szmery i szepty dochodziły zewsząd, a gdy mrok zapadł i w domach zapalono ognie, Pitt ujrzał oświetlone chwiejnymi płomykami olejnych lamp czerwone, jak w kuźni, błyski na ścianach zakopconych izb, napełnionych dymem przysmażonego tłuszczu baraniego i tytoniu, zatłoczonych ludźmi, ziejących zaduchem i zgiełkiem.
Jakieś do widm podobne stare wiedźmy siedziały u progu i chwytając przechodniów za ubranie, ciągnęły do wnętrza domów. Czasem wybiegały z nich młode, pstro ubrane kobiety, dzwoniące koliami, srebrnymi bransoletami, kolczykami, i patrząc zza podczernionych powiek nieruchomym, półprzytomnym wzrokiem, mówiły coś w nieznanej mowie i śmiały się bezczelnie.
– Wstąpimy do starego Sidi Kalema – rzekł Nilsen – tam się zbiera brać marynarska. Dwa lata temu mieliśmy tam bitwę, nie gorszą niż Nelson przy Trafalgarze. Potłukliśmy się z Portugalczykami, bo chcieli oblać jakąś hardą dziewczynę alkoholem i podpalić ją. Zaczął bójkę Otto Lowe, a my przyszliśmy mu z pomocą. Te oto trzy blizny zarobiłem wtedy w legowisku starego Kalema. Oj, była robota! Wpadła policja, poturbowaliśmy ją, przysłano jej na odsiecz oddział czarnych żołnierzy – poturbowaliśmy ich tak, że legli pokotem. No, a później skończyliśmy z Portugalczykami! Wywlekliśmy ich aż do portu i wrzucaliśmy do morza – dla ochłodzenia… Cha, cha! Była zabawa, aż miło!
– Z Portugalią widocznie zawsze jesteście na bakier, kapitanie! – zauważył śmiejąc się Pitt, na którego nie działały opowiadania o bójkach, gdyż w więzieniu wśród śmiertelnie nudzących się i zrozpaczonych aresztantów nieraz z błahego powodu wynikały krwawe bitwy.
– Trudno! – odparł Nilsen. – Gdyby to byli nawet Norwegowie, a Lowe zacząłby się bić z nimi, poturbowalibyśmy i Norwegów, chociaż są oni moimi ziomkami!
– Dlaczego tak słuchacie Ottona Lowego? – zapytał zdziwiony sztorman. Kapitan zmieszał się przez chwilę, lecz odpowiedział po namyśle:
– Sprawiedliwie zawsze postępuje. Inaczej nie można.